W dormitorium byłem zdecydowanie szybciej
niż zapowiedziała się Skye. Sterling i Chace również dotrzymywali mi kroku.
Obiecałem sobie, nauczyć się eliksiru na kaca. Pozostawało mi mieć nadzieję, że
likwiduje nie tylko ból głowy, ale też i wymioty, trampka i suchość w ustach.
Skye i Aria zjawiły się chwilę po nas, wyglądając na nieco zniecierpliwione i
zdyszane. Skye trzymała w dłoni trzy małe fiolki brunatnego eliksiru, którego
wygląd w żadnym wypadku nie przekonywał mnie do jego zażycia.
- Jesteś pewna, że to eliksir na kaca? –
mruknąłem niezbyt błyskotliwie. Aria wzniosła oczy ku górze, kręcąc przy tym
głową z politowaniem.
- Przetestowany na własnej skórze –
potwierdziła Dearborn, wyciągając w naszym kierunku fiolki. Bez słowa zwłoki
wzięliśmy każdy po jednej i z mieszaniną odczuć jednym haustem zażyliśmy ich
zawartość. Uznałem, że już nic gorszego nie może się dziać z moim żołądkiem,
więc dałem przykład jako pierwszy. Skye w tym czasie rozsiadła się wygodnie na
łóżku Sterlinga. Ona i jej przyjaciółka nie spuszczały ze mnie oczu, przez co
czułem się, jak zwierzątko w zoo.
Pierwsze, co zauważyłem, to rewolucje
żołądkowe. Mój brzuch wydawał się być siedliskiem miliona żab gotowych do
kopulacji. Skrzywiłem się nieznacznie. Głowa pulsowała mi coraz słabiej, a
okropny ból wydawał się znikać. To samo można było powiedzieć o nudnościach. Za
kilka minut po wielkim kacu nie pozostało nic ponad nieprzyjemnym trampku.
Mlasnąłem kilka razy, z uznaniem i wdzięcznością patrząc w kierunku Skye. Ta tylko
wzruszyła ramionami, wyjątkowo zadowolona z siebie. Aria bębniła za to palcami
w materac Sterlinga, łypiąc na nas niecierpliwie.
- Działa – bąknął Chace, macając się po
brzuchu przez koszulkę. Dopiero teraz zauważyłem, że ma źle zapięte guziki.
Parsknąłem śmiechem, jednak komentarz pozwoliłem sobie zachować dla siebie.
Zamiast tego skierowałem się do przyjaciółek Victoire, siadając na skraju łóżka
Higgsa (nie wydawał się z tego powodu jakoś szczególnie szczęśliwy). – Dobra
wygląda na to, że będziemy żyć. To co takiego chcecie wiedzieć?
- Wszystko – oznajmiła pokrótce Aria.
Wziąłem głęboki oddech i opowiedziałem im dokładnie wszystko to, co nie
wymagało wtajemniczania ich w moje prywatne uczucia. Kiedy skończyłem nie
wydawały się być jakoś specjalnie zaskoczone.
- Nic dziwnego, że Vickie się tak
zachowuje – mruknęła Skye do Arii. – Myśli, że ją wykiwałeś – dodała, kierując
się tym razem do mnie.
- Ale tego nie zrobiłem! – syknąłem,
wstając w miejsca. Oparłem się o kolumnę swojego łóżka, wciskając przy tym ręce
do kieszeni spodni.
- To twoja wersja wydarzeń – podsumowała
Aria uszczypliwie.
- Aria! – skarciła ją Skye. Uniosłem brwi
ze zdziwienia, rzucając spojrzeniem od jednej do drugiej. Jak już wcześniej
wspominałem, Skye raczej nie bywała miła. Chace i Sterling wydawali się być
chyba jeszcze bardziej zaskoczeni ode mnie. – Nie wiemy jak było. I póki tego
nie ustalimy, nie mam zamiaru rzucać fałszywych oskarżeń. Poza tym z tego, co
powiedział Lupin, wydaje się, że Victoire nie ma zielonego pojęcia co jest grane.
- Bo nic nie dała sobie wyjaśnić –
burknąłem, przyznając jej tym samym rację. – Cały czas myśli, że czuję coś do
tej suki Reader.
- Nie ładnie tak mówić o byłej
dziewczynie.
- Jeśli o nią chodzi to jest to
najłagodniejsze określenie jakie przychodzi mi do głowy – odparowałem,
powstrzymując się, by nie splunąć na podłogę. Dziewczyna wzruszyła tylko
ramionami.
- Więc jak chcesz wyjaśnić Victoire, że
ty i Reader to koniec?
- W tym właśnie problem! Ona nie chce
mnie słuchać. Kasja powiedziała wszystko w taki sposób, by Vickie była święcie
przekonana, że to ja ją zacząłem całować. W dodatku odwaliła całą tą scenkę z
Walkerem.
- Niczego nie obiecuję, ale może uda mi
się przemówić jej do rozsądku.
- Panie profesorze, ale jak to szlaban?! – ryknął Chace, łapiąc się za
serce.
- Panie Wood, nie tylko ja mogę
potwierdzić pańską nietrzeźwość – odpowiedział sucho profesor Longbottom,
łypiąc na niego zza ciężkiego, ciemnego biurka. Następnie zerknął z ukosa w
moją stronę. Ciężko było mi przestawiać się za każdym razem ze służbowego
„panie profesorze” na „wujku”, jak kazał na siebie mówić poza szkołą, i na
odwrót. Jego gabinet znacznie różnił się od przytulnego, małego domku na
obrzeżach Londynu, gdzie królowały spokojne kolory i raczej skromny, choć
wyjątkowo elegancki (i raczej nie tani) wygląd. Tam wszystko było schludne i
wysprzątane. Natomiast w gabinecie ściany pomalowane były na brudno-beżowy
kolor, niewiele widoczny zza licznych, zastawionych wielkimi woluminami półek,
roślin i szklanych sprzętów mierniczych z wodnymi zaciekami. Papiery walały się
po całym, wyjątkowo dużym biurku i na stoliku do kawy. W pomieszczeniu czuło
się odór zgnilizny i sypanej kawy. Na jednym z mniej ważnych papierów stała
biała filiżanka z brązowym osadem na ściankach wewnątrz, robiąc na pergaminie
kolisty odcisk w tym samym kolorze. Miękka kanapa w odcieniu stonowanej
czerwieni także była zaplamiona. Cała nasza trójka zaś, stała na starym,
wypłowiałym dywaniku wątpliwego koloru z nierówno rozmieszczonymi frędzlami na
brzegach. Wysoka sowia klatka stała na drewnianym stołku tuż przy oknie,
przeznaczona dla ulubionej, prywatnej sowy profesora, Bazylego.
Plamiasto-brązowe stworzenie drzemało w środku, chowając głowę między skrzydła.
Od razu widać było, że brakuje tu ręki pani Hanny Longbottom*. Z nią, jako
gospodynią, nawet Dziurawy Kocioł wyglądał inaczej! Miałem ochotę uśmiechnąć
się na myśl o minie, jaką zrobiłaby widząc ten bałagan; powstrzymałem się tylko
i wyłącznie przez wzgląd na widoczne zmęczenie nauczyciela. W czasie wolnym od
szkoły często widywałem go już jako „wujka” u Potterów, gdzie nasze relacje
znacznie się rozluźniały. Zawsze wzbraniałem się przed większym zaangażowaniem,
głównie dlatego, że jakimś cudem często zdarzało mi się wpadać w tarapaty, a
„wujek Neville” nie wahał się niekiedy napomknąć o tym babci. Muszę dodać, że
nigdy złośliwie, wręcz przeciwnie, co jednak nie przeszkadzało babci dawać mi
później niezłej bury.
Skrzywiłem się więc na myśl o tym, jak
szybko Andromeda może dowiedzieć się o moim „lekkim wstawieniu się”… o ile w
ogóle można użyć tych trzech słów w jednym zdaniu.
– Cieszcie się, że dostaliście tylko
tydzień – dodał nauczyciel nieco ciszej, kręcąc głową z dezaprobatą.
- Ale w tym tygodniu mamy trening! –
zawołał z rozpaczą Chace. Przez chwilę miałem wrażenie, że legnie na kolana
błagając o litość. Niczego nie traktował równie poważnie, co swojego świętego
Quidditha.
- Drużyna jakoś będzie musiała sobie dać
bez pana radę, panie Wood – skwitował profesor, wzruszając ramionami. Zanotował
coś w papierach ostrym, czarnym piórem. Potarł jasne, wysokie czoło z mocno
posuniętymi, czarnymi zakolami.
- Jak będzie wyglądał nasz szlaban panie
profesorze? – burknął Sterling ze skruchą. Chace jęknął. Chyba wszyscy mieliśmy
nadzieję na robienie papierkowej roboty, ale zazwyczaj trafiało nam się coś
innego. Chyba przestałem mieć już nadzieję na spokojne siedzenie i nudzenie się
przy stoliku. Longbottom ponownie zawiesił na nas wzrok.
- Prace społeczne, panie Higgs – rzucił
krótko. Wstrzymaliśmy oddech, jak na zawołanie. Nie, żebym był jakoś specjalnie
zdziwiony, ale perspektywa spędzenia tygodnia przy jakimś syfie nie działała
optymistycznie na moje wyobrażenie najbliższych dni. – Jeśli już wszystko mamy
wyjaśnione, to sugeruję udać się do swojego dormitorium i przemyśleć
zachowanie. W trybie natychmiastowym, jeśli mogę prosić.
Zacząłem bać się, że Chace może w każdej
chwili zareagować histerycznie na decyzję nauczyciela, więc bez chwili zwłoki
wyprowadziłem go na korytarz.
Wydawało mi się, że po czyszczeniu
męskich toalet, zajmowanie się dzikimi, magicznymi roślinami w szklarniach będzie
błogosławieństwem. Ciemno-brązowe, skórzane rękawice zostawiły kilka
niewiarygodnie dokuczliwych odparzeń na rękach, ale mój nos miał się dużo
gorzej po uprzednim dniu, szczególnie doprawionym dzisiejszym. Chace również
nie był zbyt pomocny. Zazwyczaj „więcej z wami nie piję” wydawało mi się
zabawne, ale po tysięcznym razie słuchania tego w kółko zacząłem zmieniać
zdanie. Sterling mamrotał coś o „wielkiej gwieździe szkolnej drużyny Charliem
Woodzie”, uśmiechając się przy tym szelmowsko, za co dostawał po głowie pustą
doniczką od Chace’a lub czymkolwiek innym, co akurat tamten miał pod ręką.
Chciałbym powiedzieć, że rośliny były
zadowolone z naszej obecności. Większości z nich na szczęście nie musieliśmy
ruszać. Pozostałe najchętniej opluwały nas cuchnącą zielonkawą mazią, dusiły,
próbowały ukąsać i tym podobne. Żaden z nas nie był zapalonym zielarzem, więc
radzenie sobie z magicznymi roślinami nie przychodziło nam łatwo. W pewnym
momencie nawet ucieszyłem się, że Chace miał pod ręką swoją żółtą doniczkę i
bez zastanowienia walną nią jakieś wyjątkowo natrętne zielstwo. Nawożenie tych
cholerstw także nie należało do najprzyjemniejszych. Cuchnący naturalny nawóz wprost
z zagród nie był moim ulubionym zapachem. Marzyłem, żeby w końcu wyjść na
świeże, chłodne powietrze. W szklarniach było wyjątkowo ciepło i chociaż
pozdejmowaliśmy płaszcze, pot lał nam się po plechach strużkami. Robocze,
szkolne fartuchy, których pierwotny kolor prawdopodobnie zbliżony był do bieli,
utytłane były z każdej możliwej strony i lgnęły nieprzyjemnie do reszty ubrań,
a te z kolei do ciała. Otarłem rękawem zroszone czoło, łapiąc z trudem oddech.
- Ale jedzie – wystękał Sterling między
kolejnymi oddechami. Nie chcąc niepotrzebnie nawdychać się smrodu, pokiwałem
szybko głową, wstrzymując cały czas oddech. Chace poszedł nieco dalej, bo na
nos zaczepił sobie spinacz do wypranych fartuchów.
- Mówiłem – odparł Wood nosowo. – Dużo
nam tu jeszcze zostało?
- Końcówka – mruknąłem, pozwalając sobie
na oddech.
Uporaliśmy się ze wszystkim w
błyskawicznym tempie. Nawet kible nie szły nam tak szybko, jak to. Być może było
tak z powodu lęku o własne życie, a co najmniej trwałe uszkodzenie zmysłu węchu.
Ściągnąłem skórzane rękawice, odkładając
resztę zbędnego ubrania i wszelkie przyrządy na szafki. Zbyt długie, ciemne
włosy przylegały mi do czoła i karku, łaskocząc drażniąco. Z ulgą
rozprostowałem i zgiąłem kłykcie, wychodząc na świeże powietrze. Zimny wiatr
dmuchnął mi w twarz, zarzucając śniegiem. I chociaż z chęcią dalej wystawiałbym
się na przyjemnie orzeźwiające powiewy, to rozsądek kazał mi narzucić na
ramiona czarny ciepły płaszcz. Skrzywiłem się, kiedy Chace i Sterling kolejno
wychodzili ze szklarni, wypuszczając z wewnątrz smród nawozu. Czym prędzej
ruszyliśmy do zamku, nie pomni na przechodzących obok nas uczniów, zatykających
nosy. Nawet się im nie dziwiłem, z drugiej jednak strony wolałbym na ostatni
semestr nauki nie dostać jakiejś wyjątkowo drażliwej ksywki.
- Hej, Lupin! – zawołał ktoś zza moich
pleców. Odkręciłem się na pięcie, zwalniając mocno krok. Myślę, że akurat
Nate’a Walkera spodziewałem się najmniej. – Zaczekaj – wydyszał, osłaniając się
szalikiem w kolorach swojego domu – Hufflepuffu. Zatrzymałem się, więc psiocząc
w myślach na czym tylko świat stoi. Walker nieśpiesznie podszedł do mnie,
marszcząc nos tym bardziej, im bliżej mnie był. – Wiem, że nie jesteśmy może
najlepszymi przyjaciółmi… – zaczął bez krępacji, na co stojący nieco dalej Chace
prychnął wzgardliwie. Sterling, jakby czytając mi w myślach, zdzielił go zdrowo
w żebra. - … ale chciałbym, żebyś wyświadczył mi pewną przysługę – kontynuował.
Uniosłem brwi na tyle wysoko, że aż zabolało. Jaja sobie robi, czy poważnie
jest tak naiwny? Nie zauważył jeszcze, że go nie trawię? Dobra, może i byłem w
stosunku do niego oszczędny (sam nie wiem czemu), ale chyba nie aż tak?
- Zamieniam się w słuch – burknąłem
tonem, który zdecydowanie nie wskazywał na to, bym brał go na poważnie. Nie
mogłem się powstrzymać. Mogłem sobie tylko wyobrazić, jak dwójka moich
współlokatorów rozdziawia szczęki. Prawdę mówiąc, zdziwiłem się, że żaden
(patrz: Wood) nie wybuchnął śmiechem. Powód był przedni.
- Chodzi o Victoire Weasley. Wiem, że
jesteście prawie, jak rodzeństwo – Tym razem to ja prychnąłem. - … dlatego do
ciebie z tym przychodzę. Victoire nie chce mnie słuchać. Szczerze mówiąc, unika
mnie nawet na korytarzu.
- Dziwisz jej się?
- Nie, bynajmniej. Po prostu liczyłem na
chociażby rozmowę. Dlatego miałem nadzieję, że mógłbyś z nią pogadać; przemówić
jej do rozsądku. Rozmowa póki co mi wystarczy.
- Póki co?! – powtórzyłem lodowato.
Walker zrobił grymas, cofając się o krok. – Serio jesteś aż taki głupi, żeby
przychodzić z tym do mnie?
- Coś ty powiedział? – syknął przeciągle.
- To co słyszałeś – warknąłem, podchodząc
do niego bliżej. – Ani mi się śni pomagać komuś związać się z Victoire, a już
na pewno nie takiego fiutowi, jak ty.
- Chyba się nie zrozumieliśmy. Do tej
pory prosiłem grzecznie.
- Grzecznie? Przychodzisz do mnie, żebym
pomógł zdobyć ci dziewczynę, na której mi zależy? Dodając do tego fakt, że w
domu jej babci lizałeś się z jej wrogiem? Zastanawiam się, czy jesteś taki
naiwny, czy po prostu głupi.
- Dobrze zrozumiałem? Zależy ci na
Weasley? – Uniósł kpiarsko kąciki ust do góry. Mogłem ten fakt zachować dla
siebie. – I… wydaje ci się, że jesteś w stanie ją zdobyć, co?
- Prędzej ja niż ty – Nie wiem ile razy
musiałem sobie powtarzać w myślach, że mam nie dać się sprowokować i mu
najnormalniej w świecie nie przyjebać. Walker parsknął śmiechem.
- Jeszcze zobaczymy – mruknął, a kiedy
już się miałem odkręcać, oczywiście uprzednio rzucając mu odpowiednie dla
poziomu robala spojrzenie, ten parsknął jeszcze śmiechem, dodając:
- Niezły zapaszek, Lupin. Weasley może i
jest łatwa, ale nie aż tak, żeby na to polecieć.
Nie wytrzymałem. Zacisnąłem dłoń w pięść
i z całej siły, jaką tylko zdołałem w sobie zebrać, przekręciłem się, uderzając
prosto w jego wyjątkowo wkurwiającą mordę. Walker zatoczył się i runął na brudną
zaspę ugniecionego śniegu. Złapał się za twarz, a grymas uśmiechu nie schodził
mu z ust. Podszedłem do niego powoli, napawając się puchnącą wargą sukinsyna.
Stojąc nad nim, splunąłem od serca, celując prosto na niego. Chace ryknął
śmiechem tuż za mną.
- Mam nadzieję, że się zrozumieliśmy –
wycedziłem, wracając do kumpli.
Kolejne wezwanie do gabinetu profesora
Longbottoma ani trochę mnie nie zdziwiło. Prawdę mówiąc, gdybym mógł cofnąć
czas, walnąłbym Walkera drugi raz. Przez resztę dnia nosiło mnie, żeby pokręcić
się jeszcze po zamku, poszukać gnoja i sprać porządniej. Nie zasłużył na tak
dobre traktowanie. Jego blond czupryna prześladowała mnie odkąd tylko
odeszliśmy od szklarni. Zastanawiałem się jakim cudem ktoś taki jak Victoire zainteresował
się takim złamasem. Facet wzbijał się ponad przeciętność. Z drugiej strony,
przy Weasley wydawał się być ucieleśnieniem dobroci. Myśl o tym sprawiła, że
mój brak zaufania do niego tylko się wzmógł.
Korytarz długi na prawie sto metrów
zamiast ciągnąć się w nieskończoność, wydawał się być krótki niczym nasze
dormitorium. Równie dobrze mógłbym biec. Zanim zapukałem w mosiężne, wyjątkowo
ciemne, stare drzwi gabinetu z pościeraną, złotą plakietką ze zgrabnym napisem „Profesor
Neville Longbottom”, wziąłem kilka głębszych wdechów na odwagę. Głos
nauczyciela, każący mi wejść, nie zwiastował niczego dobrego. Klamka w
kształcie głowy gryfa była równie chłodna, co ton głosu Longbottoma. Nie
ociągając się, wszedłem do środka ze spuszczoną głową. Tak, jak i poprzednio
siedział za swoim biurkiem, przebierając w papierach. Nieprzyjemny zapach
zgnilizny wydawał się być mocniejszy niż poprzednim razem, chociaż
prawdopodobnie tylko i wyłącznie przez moją wyobraźnię. Stanąłem na środku
wypłowiałego dywanu, zastanawiając się kiedy pojawią się na nim trwałe odciski
moich butów.
- Pan profesor chciał mnie widzieć –
mruknąłem niezbyt bystro.
Neville Longbottom łypnął na mnie
niecierpliwie, wskazując mi krzesło z bordowymi obiciami, naprzeciwko siebie.
Bez słowa zająłem miejsce, czekając na wyrok. Przerzucił kilka kartek,
mamrocząc pod nosem, zanim ostatecznie schował je do skórzanej, przetartej
teczki.
- Ted, myślałem, że wyjaśniliśmy sobie
kilka spraw – zaczął protekcjonalnym tonem, splatając dłonie na blacie przed
sobą. – Mogę wiedzieć jak to się stało, że uderzyłeś Nathaniela Walkera. – To nie
było pytanie. Nawet nie próbowałem sobie wmówić czegoś innego. Zacisnąłem wargi
wymijająco. – Słuchaj, Teddy, nie chcę źle. Obaj dobrze wiemy, jak wyglądają
twoje papiery. Nie rozumiem z jakiego powodu na koniec roku miałbyś dokładać do
tego jeszcze pobicie.
- Wcale go nie pobiłem. Ledwo oberwał.
Niech się cieszy, że tylko tyle – syknąłem, podrygując na krześle. Ciężko było
zachować spokój. Profesor odchylił się w fotelu, nie spuszczając ze mnie
wzroku.
- Aż nie chce mi się wierzyć, Ted!
Chłopak ma opuchliznę wielkości złotego znicza na twarzy. Czego jeszcze byś
oczekiwał? Pomyśl, co powiedziałaby Andromeda na ten wybryk – rzucił, wskazując
bliżej nieokreślony kierunek za oknem. Mimowolnie podążyłem wzrokiem za jego
ręką. Niebo już dawno było granatowe, niemalże czarne. Gwiazdy przesłoniły
deszczowe chmury. Strużki wody spływały po oknie. Idzie wiosna, a z nią
egzaminy. Dalej nadejdzie koniec roku. Koniec Hogwartu.
- Byłaby dumna gdyby znała powód –
odpowiedziałem z pewnością. Prawda jest taka, że nie byłaby dumna, ale
potrafiłaby zrozumieć.
- Nie ukrywam, że ja też chętnie go
poznam.
- Po prostu zasłużył.
- Zasłużył? Pojedynki są zabronione
podczas przerw, ale na Brodę Merlina, żeby uciekać się do mugolskich
rękoczynów?!
- On obraził Victoire! – zawołałem,
sprawiając tym samym, że nauczyciel westchnął ciężko.
- Jako twój profesor muszę powiedzieć, że
mogłeś to załatwić inaczej – burknął po chwili ciszy. Miałem wrażenie, że chce
dodać coś jeszcze, jednak ten milczał, wpatrując się w jeden z czterech kątów
gabinetu. Potarł czoło ze zmęczeniem. – Przykro mi, że tak się stało. Nie wiem
co między wami zaszło i prawdę mówiąc, nie chcę wiedzieć. Będę spał spokojniej.
- Walker zasłużył na więcej niż to, co
dostał – powtórzyłem wolniej i spokojniej. Profesor kiwnął głową w zamyśleniu.
- Być może, jednak nie dostałem żadnego
doniesienia na niego, tylko na ciebie.
- Wiem.
- I
chociaż bardzo nie chcę, muszę dać mi szlaban – dodał, na co tylko pokiwałem
głową. – Dostaniesz dodatkowe trzy dni. Mogę uznać to za prowokację, jednak nic
ponad to. Chciałbym wierzyć, że już więcej nie spotkamy się tutaj w takich
okolicznościach.
- Ja również – przyznałem. Trzy dni
wydawało się być warte ratowania honoru Weasley. Nie miał prawa mówić nic na
jej temat. Nie miał nawet podstaw. Victoire nie miewała chłopaków. Była na to
zbyt dumna i niezależna. To nie znaczy jednak, że się nigdy z nikim nie
spotykała. Po prostu nie w tym sensie.
Profesor skinął głową w kierunku wyjścia,
więc usunąłem się z gabinetu na tyle szybko, by nie wyglądało to na ucieczkę.
Wracając do Wieży Gryffindoru, wcisnąłem ręce do kieszeni szkolnej szaty,
niespiesznie przemierzając kolejne korytarze i schody. Zawsze lubiłem te
ruchome. Czasami nie wiadomo, gdzie człowieka zaniosą. Harry kiedyś powiedział
mi, że zaprowadzą cię tam, gdzie będziesz w ten chwili potrzebował. Tam, gdzie
będziesz chciał, chociażby podświadomie. Nie zawsze wiemy, czego tak naprawdę,
skrycie pragniemy. Dlatego zdziwiłem się, gdy jedna z odnóg schodów skierowała
się w przeciwną stronę niż chciałem. Piętro czwarte, w tym korytarz, prowadzący
między innymi do biblioteki, nie było moim aktualnym celem. Nawet podświadomie
(byłem na tyle wyczerpany, że marzyłem tylko o wygodnym łóżku w ciepłym
dormitorium). Kiedy górny koniec ulokował się stabilnie na piętrze, powtórzyłem
kilka razy w myślach mój cel schodom (jakkolwiek to brzmi), te jednak nie
wydawały się skore do ponownego ruchu. Przekląłem pod nosem, wchodząc na
początek korytarza. Wtedy jedyna dochodząca tutaj odnoga (tym razem) ponownie przemieściła
się. Mimo moich usilnych myśli o siódmym piętrze i Wieży Gryfonów, schody nie
poruszyły się ponownie. Rzuciłem szybkie spojrzenie za siebie. Pochodnie paliły
się wzdłuż korytarza, oświetlając go na tyle, by nie potknąć się po drodze,
jednak wciąż za mało, aby wygonić cienie z zaułków. Westchnąłem, idąc ostrożnie
w głąb korytarza. Ściany wydawały się być twardsze i bardziej nierówne niż
zazwyczaj. Moje kroki były głośne, a efekt dodatkowo potęgowało echo. Wysokie,
liczne okna zalewał deszcz, bębniąc głucho o ich szyby. Mimo ognia było zimno i
wilgotno. Cienie dwóch posągów podskakiwały rytmicznie na posadzce i kamiennych
ścianach. W moje nozdrza uderzył znajomy zapach. Pokręciłem głową z
politowaniem, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
- Jeśli chciałaś ze mną porozmawiać,
wystarczyło przyjść do mojego dormitorium – oświadczyłem pustce, odwracając się
na pięcie. – Napędziłaś mi stracha, Victoire.
Przez chwilę nic się na stało. Minęła
długa minuta, zanim wyszła z jednego z zaułków. Stanęła naprzeciwko mnie w
odległości nie większej niż trzy metry. Wydawała się być poirytowana. Światło z
pochodni tylko spotęgowało bruzdy na jej pochmurnej twarzy. Rzęsy rzucały
długie cienie na policzki, a usta zbielały od zaciskania. Srebrzyste,
rozpuszczone włosy wpływały falami na wątłe ramiona. Wydawało się, że odbijają blask
ognia tak, jak i księżyc odbija światło słońca.
- Skąd wiedziałeś, że to ja? – spytała,
jakby faktycznie ją to interesowało. Rozluźniła mięśnie, chowając różdżkę.
- Przeczucie – mruknąłem wymijająco.
Lepiej zwalić wszystko na przeczucie niż na jej fiołkowy zapach. Brzmiałoby to co
najmniej fanatycznie. – Co zrobiłaś ze schodami?
- Zaczarowałam je – Uniosła wyżej głowę, zadzierając
nosa.
- Tego sam się domyśliłem. Jak?
- Skonfundowałam je – bąknęła, patrząc w
bok. Pokiwałem głową z uznaniem.
- Sprytnie – podsumowałem krótko.
Victoire wywróciła oczyma, podchodząc bliżej.
- Nie sprowadziłam cię tutaj, żeby
dyskutować o tym, jak zmyliłam schody – żachnęła się, wbijając we mnie
spojrzenie pociemniałych oczu. Na twarzy miała wypieki, sięgające uszu.
- Oczywiście, że nie. O czym chciałaś
rozmawiać?
- O tym, co zrobiłeś Nate’owi –
odpowiedziała ze złością. Wyprostowałem się, marszcząc czoło. Starałem się z
całych sił, by nie rzucać jej troskliwych spojrzeń i bałem się o efekt.
- Zasłużył sobie – powtórzyłem już
kolejny raz dzisiejszego dnia, niczym wyuczoną regułkę.
- Zasłużył? Niby czym? Tym, że całował
twoją byłą dziewczynę? – prychnęła gwałtownie.
- Nie! Tym, że… - Ugryzłem się w język,
zanim powiedziałem coś, czego pewnie bym żałował. Zacisnąłem dłonie w pięści,
za chwile je rozprostowując. Victoire mierzyła mnie ciągle wrogim spojrzeniem.
- Że…? No wyduś to z siebie! – naciskała.
Pokręciłem tylko głową, odwracając wzrok w stronę okien. Minęła długa chwila ciszy.
Deszcz wzmógł się. – Świetnie. Wiesz co? Szkoda mojego czasu – syknęła z urazą.
Odsunęła się ode mnie. Zdążyłem jeszcze tylko uchwycić spojrzeniem jej zachodzące
szklaną taflą fiołkowe oczy. Zabolało, ale prawda bolałaby mocniej i tym razem
już nie tylko mnie. – Myślałam, że mówisz prawdę, kiedy tak zarzekałeś się, że
między tobą i Kasją nic już nie ma.
- Bo to jest prawda! – wtrąciłem,
kompletnie zbity z pantałyku.
- Daruj sobie. To takie urocze z twojej
strony, że powstrzymałeś się przez święta. Pewnie powinnam ci być wdzięczna.
- To nie tak. Mam gdzieś co robi on i
Reader! Zrozum to w końcu: ona mnie nie obchodzi – zapewniłem, zastanawiają się
ile razy jeszcze będę musiał to powtórzyć.
- Nie udawaj. Po co miałbyś się w takim
razie przejmować Nathanielem?
- Bo są dla mnie ważniejsze sprawy niż on
i Kasja Reader – mruknąłem z naciskiem. Victoire wypuściła głośno powietrze,
obejmując się ramionami.
-
Chciałabym ci wierzyć – powiedziała cicho. Opuściła wzrok, odwracając się do
mnie plecami.
Nawoływanie jej po imieniu niczego nie
zmieniło. Wydłużyła tylko kroki, przywołując najbliższe ramię schodów. Wspięła
się po nich, pokonując po dwa schodki na raz. Nie było sensu za nią biec. Nic
by to nie zmieniło. Dalej domagałaby się odpowiedzi, a ja wciąż nie mógłbym jej
udzielić bez zadawania większej ilości bólu niż teraz.
Przynajmniej tak mi się wydawało.
***
Zastanawiam się czasami ile osób tak
naprawdę czyta Teda. Codziennie dostaję od Was pytania o następną notkę i
przyznam szczerze, że nie wierzę, by wszystkie pochodziły od jednej, czy
chociażby dwóch osób. Na samym gg mam masę wiadomości! Skaczę z radości, kiedy
dostaję te wiadomości. I to upewnia mnie w tym, że muszę i będę pisać tego
bloga. Nigdy nie ważcie się pomyśleć, że mogłabym go opuścić, jasne? To coś
więcej niż hobby.
Powody, dla których nie było wcześniej
rozdziału są proste: mam strasznie dużo zajęć i do tego poważne problemy z
kolanem. Męczy mnie wszystko przez ból w nodze i to też krzyżuje mi wiele
planów, dodając tym samym kolejne. Na przykład liczne wizyty u lekarzy chirurgów
i ortopedów w poszukiwaniu rozwiązań problemu. Póki co słyszę jedynie „operacja”,
„rehabilitacja” i innego rodzaju dołujące ględzenie, które zdecydowanie nie
nastraja mnie do pisania. Wcześniej, oczywiście wiecie, że miałam sesję. Dość rozciągniętą
w czasie i męczącą. Oczywiście wszystko zdane w sposób, który mnie zadowolił.
Z kolejnego rozdziału mam już kawałek.
Ten miałam dodać już z tydzień temu, ale tuż przed umieszczeniem go, zmieniłam
ostatni wątek. Jeden przeniosłam do następnego (albo jeszcze kolejnego)
rozdziału. Nie smęcąc więcej… Do następnego razu!
PS. Gdyby były jakieś błędy, to proszę
napiszcie mi o nich, chętnie je poprawię. Niestety nie miałam już czasu na
sprawdzanie całości.
Pozdrawiam,
Wasza,
Lil