czwartek, 1 listopada 2012

05. Ten drugi





Każdego roku cieszyła mnie perspektywa zbliżających się świąt. Na dworze było biało, rześko, niemal wszędzie pachniało świątecznym drzewkiem. Ludzie byli dla siebie milsi, rodziny godziły się po latach sporów, powstawały nowe pary, całujące się pod każdą napotkaną gałązką jemioły, a co za tym idzie – dziewczyny były… co tu dużo mówić, łatwiejsze (więc nawet Chace dostawał swoją szansę). Nawet nauczyciele zdawali się z utęsknieniem czekać na zbliżający się urlop, nie wspominając już o uczniach.
Tak, każdego prędzej, czy później, dopadał świąteczny nastrój. Cóż, każdego z wyjątkiem mnie. Tego roku marzyłem, by zajęcia lekcyjne trwały dłużej, czyli tak, aby ferie świąteczne nigdy się nie zaczęły, ale kiedy tylko o tym myślałem, czas biegł jeszcze szybciej. Zupełnie tak, jakby cały wszechświat, chciał w końcu zobaczyć moją klęskę i nie mógł doczekać się mojego upokorzenia. Jakby same Mojry* śmiały mi się prosto w twarz, czekając aż podwinie mi się noga.
Byłem pewien, że tak właśnie będzie. Zresztą nie tylko ja.
Victoire często bywała na mnie naprawdę wściekła, ale nigdy mnie nie unikała. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek nasze relacje tak wyglądały. Rozmawiałem z Chacem (o ile jego „dawanie punktów za wygląd” dziewczynom można nazwać rozmową), kiedy koło nas przeszła Victoire razem ze swoimi współlokatorkami – Arią Littleford i Sky Dearborn.
Pamiętacie jeszcze Sky? Sky, dziewczynę o rok starszą niż mała Vi? Sky, nieco upartą, niezależną, niebieskooką ślicznotkę?  Sky, tę, za którą szalał Chace, chociaż nie miał u niej żadnych szans? Otóż od czasu, gdy Dearborn raczyła się odezwać do mojego nieokrzesanego, powierzchownego i szowinistycznego kumpla i kilka dziewczyn to zauważyło, ten stał się nie do poznania(fakt autentyczny).
- Dearborn… najwyżej sześć – burknął Wood na tyle głośno, by przechodząca grupka dziewczyn mogła go usłyszeć.
- Sześć?! – Sky zatrzymała się raptownie, rzucając mu mordercze spojrzenie. – Sześć?! – powtórzyła, idąc w naszym kierunku. Bez chwili zastanowienia, cofnąłem się krok w tył. Hej nie oceniajcie mnie; wyglądała naprawdę niebezpiecznie.
- A ile byś chciała, Dearborn? Dziesięć? – Chace skrzyżował ręce na piersiach, czerwieniąc się jak piwonia.
- Zasługuję na osiem! – warknęła Sky. – Przynajmniej w twojej skali. Słyszałam, jak oceniłeś Padwę Pompkin na dziesięć! Albo jesteś ślepy, albo po prostu głupi.
- Bo co? Uważasz się za ładniejszą niż Padwa?
- Tego nie powiedziałam, ale inni najwyraźniej tak myślą – Jakby na potwierdzenie tego, posłała perskie oczko, do jednego z przechodzących chłopaków. Zatrzymał się na chwilę, by szturchnąć swojego kumpla; razem zmierzyli Sky spojrzeniem z góry na dół. Ten pierwszy, zagwizdał z aprobatą. Sky wróciła wzrokiem do bordowego już z (jak zakładam) zazdrości Chace’a.
- I co? To niby miało znaczyć, że jesteś ładna, co? – prychnął. – Gość po prostu ma ochotę cię przemacać, a ty już myślisz, że jesteś Bóg wie kim!
Sky otworzyła szerzej oczy, układając przy tym usta w niemal idealne „o”. Jej policzki pokryły się rumieńcem, a oczy na chwilę zaszły mgłą. Zacisnęła pięści i odkręciła się sztywno na pięcie, rzucając na koniec jeszcze coś, co brzmiało, jak „ciota”. Za nią ruszyły dwie pozostałe dziewczyny (nie muszę oczywiście dodawać, że Victoire nawet na chwilę nie spojrzała w moją stronę?). Chace stał niewzruszenie, najwyraźniej dumny z siebie.
- Idiota – syknąłem, stając naprzeciw niego.
- Ale co?
- Gość ma ochotę cie przemacać? – powtórzyłem, cytując mniej więcej, jego słowa. – Na głowę upadłeś?
- Niby, czemu?
- A temu, że dziewczyna, w której się kochasz od drugiej klasy, właśnie została nieźle poniżona i to przez ciebie, baranie – Chace zamrugał kilkakrotnie oczyma, ale widocznie wystarczyła mu chwila na opanowanie.
- No tak, pan wszystkowiedzący! W końcu tobie świetnie układa się z dziewczynami i żadnej nie poniżasz, co? – żachnął się Wood.
- Nie wiem o czym mówisz.
- Faktycznie. Jesteś zbyt zapatrzony w czubek własnego nosa, żeby zobaczyć kogoś innego – Spojrzał za moimi plecami, na trójkę dziewczyn, które przed chwilą z nami rozmawiały. Patrzył na Victoire. Stała, podpierając ścianę z grobową miną. Rękę zawiesiła na ramieniu przyjaciółki i pocierała je lekko. Wyglądała tak, jakby nie spała co najmniej przez kilka nocy.
- Zaraz wracam – mruknąłem, nie spuszczając wzroku z Vi.
- Jasne, idź! Wielkie dzięki, mógłbyś chociaż przez chwilę poudawać mojego skrzydłowego! – zawołał za mną Chace, ale zignorowałem go. Podszedłem do dziewczyn, najpierw stając przed Sky.
- Hej, Es, nie przejmuj się. Chace to tylko…
- Skończony dureń, może tak? – wtrąciła Aria.
- Mógłbym próbować zaprzeczyć, ale oboje wiemy, że to nie ma sensu. To i tak najłagodniejsze określenie, jakiego można użyć na niego – Uniosłem lekko kącik ust. Aria usatysfakcjonowana, skinęła mi głową. – Mimo wszystko, przepraszam za niego.
- Uważaj, cud chłopcze, bo jeszcze uwierzę, że masz czyste intencje – sarknęła Sky, nieco zachrypniętym głosem. Aczkolwiek „cud chłopcze”, nieco mnie wystraszyło.
- Cud chłopcze? – powtórzyłem, krzywiąc się. – Daleko mi – Sky wzruszyła ramionami. Zerknąłem na Viktoire, ale ona zdawała się mnie dalej ignorować. Zupełnie, jakbym był powietrzem.
- Vickie? – mruknąłem, bardziej do podłogi niż do niej. Nie zareagowała (chociaż z drugiej strony mogła też nie usłyszeć). – Możemy porozmawiać?
Doczekałem się jej spojrzenia, ale było zupełnie inne niż to, jakie zawsze ku mnie kierowała. Było chłodne. Jakby ciskała we mnie kolejnymi, ostrymi kryształkami lodu. To spojrzenie kompletnie nie pasowało do ciepłego, fiołkowego odcienia jej tęczówek. Ale zamiast odpowiedzi, tylko ściągnęła usta i odeszła na odległość kilku kroków od przyjaciółek. Poszedłem za nią, bo najwyraźniej tego właśnie chciała. Tylko, że ja kompletnie nie wiedziałem od czego zacząć. Prawdę mówiąc, przez chwile myślałem, że nie zgodzi się na rozmowę. Zapominałem ciągle, że to już nie jest mała dziewczynka, tupiąca na wszystko nóżką. Była dojrzała, rozsądna i dumna. Szkoda tylko, że jedyne co potrafiłem robić, to ją ranić. Nie mogłem się spodziewać przecież, że będzie mi wybaczała wszystko po kolei. A mimo to, chciała… albo raczej godziła się mnie wysłuchać.
- Vickie… - zacząłem, ale zanim przyszły do mnie kolejne słowa, minęła krótka chwila ciszy. – Nie miałem pojęcia, że Kasja przyjeżdża do Nory na święta.
Prychnęła pod nosem.
- Serio. Jestem tak samo zaskoczony, jak ty. Szczególnie, że to dom twojej babci. Ale nie mogę nic zrobić – Nie powinienem się jej tłumaczyć. Nie chciała tego. - Unikasz mnie. Nie rozmawialiśmy chyba z tydzień. Pojutrze jedziemy do Nory. Nie chcę być pokłócony z tobą w święta! Vickie, musisz zrozumieć. Nie mogę tak po prostu… - urwałem na chwilę, szukając odpowiednich słów.
- Coś jeszcze? Lekcje mi się zaczynają – Spojrzała w kierunku wchodzącej do jednej z sal grupki uczniów i nie czekając na odpowiedź, ruszyła za nimi.
Byłem zbyt zdezorientowany, żeby się ruszyć. Patrzyłem za Weasley, dopóki drzwi do klasy nie zamknęły się za ostatnim pięciorocznym. Kiedy odzyskałem zdolność do oddychania i ponownego wykonywania ruchów, przeniosłem wzrok na wciąż stojące pod swoją salą współlokatorki Vi. Najwyraźniej obie obserwowały naszą „rozmowę”, bo ze zmarszczonymi czołami przyglądały mi się. Aria wzruszyła nawet ramionami bezradnie.
Wziąłem głęboki oddech i ruszyłem w ich stronę. Musiały dać mi kilka odpowiedzi. Chyba zasłużyłem, żeby wiedzieć?
- Victoire mnie unika– powiedziałem, niezbyt bystro, stając tuż przed nimi. Sky chyba zdążyła już otrząsnąć się po Woodzie i jego wywodach na temat urody, bo wyglądała równie groźnie, co poprzednio. Chyba wolałem ją smutną.
- My nic nie wiemy – zastrzegła od razu Ariana.
- No weź, nie bądź taka. Potrzebuję tylko odpowiedzi na kilka pytań, to wszystko.
- Nawet na to nie licz, cud chłopcze – syknęła Sky, unosząc wyżej głowę. – Nic ci nie powiemy.
- Oj, Es – zamruczałem, bardzo starając się być przekonującym. Według Sterlinga miałem jako-taki „dar” do zjednywania sobie dziewczyn. Może warto go odkryć i zacząć wykorzystywać? – Wiem, że ty wiesz. Jesteście najbliżej z Victoire, a nikomu tak nie zależy na jej szczęściu, jak mi.
- Tobie?! Jakby ci zależało na jej szczęściu, to przestałbyś prowadzać się z tą suką, Kasją, a zajął się kim trzeba – wybuchła Sky, mówiąc dużo głośniej, niżby wypadało. Kilka stojących blisko osób, cofnęło się. – Myślisz, że jak zrobisz te swoje maślane oczęta, to Vickie zawsze wszystko ci daruje i do ciebie przybiegnie? O nie, mój drogi. Już za dużo musiała się napłakać za ciebie. A te święta? Mógłbyś przynajmniej udawać, że ci zależy na Vickie i jakoś to cofnąć.
- A co twoim zdaniem mam zrobić? To nie moja wina, że Victoire jest zazdrosna! – Podpuszczałem Sky. Doskonale wiedziałem, że chodzi o coś więcej niż zwykłą zazdrość. Mimo wszystko moje męskie ego zostało mile połechtane. I tak; wiem, że nie powinno.
- Dupek – warknęła Dearborn, wymijając mnie. Na odchodnym, odkręciła się jeszcze ku mnie, mierząc oskarżycielsko palcem w mój tors. – Radzę ci się dobrze zastanowić nad twoimi priorytetami, Lupin. Możesz ją łatwo stracić, o ile już jej nie straciłeś – Uśmiechnęła się szelmowsko. Ruszyła ku odpowiedniej sali. Poczułem się tak, jakby ktoś dał mi w twarz.
- Czekaj! O czym ty mówisz? – zawołałem za nią. Sky była z siebie wyraźnie dumna, bo jeszcze tuż przed tym, jak zniknęła mi z pola widzenia, odwróciła ku mnie głowę, ponownie się uśmiechając chłodno, ale już więcej się do mnie nie odezwała.
Ktoś szturchnął mnie w ramię.
- Uważaj! – warknąłem do wymijającej mnie osoby. Dopiero po chwili zorientowałem się kim ona jest. – Nie, Aria! Czekaj! – Podbiegłem do niej, zachodząc jej drogę. Cofnęła się o krok, mocniej przyciskając do siebie podręczniki. – Błagam cię, powiedz mi o co chodzi Sky.
- Ja nic nie wiem – bąknęła, próbując mnie ominąć, ale nie dałem się tak łatwo. Schyliłem się odrobinę, żeby móc spojrzeć jej w twarz. Złapałem ją delikatnie za ramiona. Była łagodna i wiedziałem, że na „ładne oczy” jest w stanie mi wiele powiedzieć. To było prawdopodobnie wredne, wręcz chamskie, ale nie miałem innego wyjścia. Littleford naburmuszyła się.
- Daj spokój, Aria. Przecież możesz mi powiedzieć.
- Ale nie powinnam – odparła. – Spóźnię się na zajęcia.
- Nie spóźnisz, jeśli teraz mi to powiesz. Ario, bardzo mi na tym zależy – zamruczałem głębokim głosem. Dziewczyna jęknęła cicho. – Proszę.
- Victoire spotyka się z kimś – wyjawiła niechętnie.
- Że co?! Vic… ona… z kim?! – ryknąłem, aż podskoczyła w miejscu.
- Nie znam szczegółów.
- Wystarczy mi imię.
- Nie mogę.
- Ale już zaczęłaś! Błagam cię.
- Przestań, Ted. To, co robisz, jest paskudne – syknęła, pąsowiejąc. Ruszyła do sali, ale tym razem nie byłem w stanie jej zatrzymać.



Wparowałem mocno już spóźniony do klasy. Profesor Theakston (transmutacja) zmierzyła mnie morderczym spojrzeniem.
- Dzień dobry, panie Lupin – przywitała mnie lodowato.
Uśmiechnąłem się na tyle uroczo, na ile tylko było mnie stać, odwracając się dumnie wyprostowanym w jej kierunku (nadal idąc do ławki, gdzie siedział już Chace).
- Ależ dzień dobry, pani profesor! – odpowiedziałem dziarsko, na co nauczycielka tylko zarumieniła się ze złości.
- Kolejne spóźnienie, Lupin? – rzuciła zza zaciśniętych zębów.
- Tak jest – Wyszczerzyłem się, siadając w ławce.
- Żeby mi to było ostatni raz – syknęła już po raz tysięczny tego roku. Chace zachichotał, przybijając ze mną „żółwika”. Kiedy w końcu profesor Theakston odwróciła ode mnie wzrok, mogłem zdjąć sztuczny uśmiech z twarzy i podzielić się z Woodem nowym odkryciem.
- Victoire spotyka się z kimś – mruknąłem bez zbędnych wstępów, ale Wood nie wydawał się być tym jakoś specjalnie zdziwiony.
- Coś mi się obiło o uszy.
- I nic mi nie mówiłeś?! – zawołałem odrobinę za głośno, dzięki czemu znowu zasłużyłem sobie na mordercze spojrzenie profesorki.
 - No – burknął. – Jakoś tak wyszło.
- Ty chyba sobie żartujesz! – Chace wzruszył tylko ramionami. Zagotowało się we mnie, ale uznałem, że lepiej jest się opanować. – Dobra, okay. Możesz odkupić swoje winy, Wood. Wystarczy, że mi powiesz, z kim się spotyka Weasley.
- Nie mam pojęcia. Zapytaj Sterlinga, może on wie – szepnął, bo znowu byliśmy na muszce. – Ja tam wiem od niego – Wciągnąłem ze świstem powietrze. Obaj wiedzieli! I żaden nie raczył mnie poinformować.
- Przyjaciele, cholera jasna – prychnąłem.
Z wielkim trudem usiedziałem na miejscu do końca lekcji. Nie pamiętam nawet, jaki mieliśmy temat. Odliczałem sekundy do upragnionej przerwy, a kiedy tylko profesor Theakston pozwoliła nam się spakować, wystrzeliłem do drzwi. Usłyszałem jeszcze tylko, jak wołano mnie po nazwisku, ale nie miałem ani czasu ani ochoty się zatrzymywać. Czekałem pod klasą Victoire, a kiedy tylko osoby z jej roku zaczęły wysypywać się na korytarz, zauważyłem, że po drugiej stronie drzwi, czeka ktoś jeszcze i macha do mnie. Victoire wyszła w końcu ze spuszczoną głową z sali. Wydawała się być przemęczona i smutna. Stanąłem tuż przed nią, zachodząc jej drogę. Uniosła głowę, marszcząc wściekle czoło na mój widok.
- Musimy pogadać – powiedziałem sucho, ale zanim zdążyła otworzyć usta, ktoś do nas podszedł.
- Vickie! Wybacz, nie mogłem cię wypatrzyć nigdzie w tym tłumie – Owy ktoś zaśmiał się głęboko. Bałem się patrzeć w tamtym kierunku głównie dlatego, że już wiedziałem kim jest ten facet. To z nim spotykała się Weasley. Czułem, że tracę kontrolę. Moje dłonie same zacisnęły się w pięści i tylko cudem powstrzymywałem się od wymierzenia ciosu. Zamiast tego, zaszczyciłem go spojrzeniem. – Cześć Ted! – zagadnął do mnie żywo, wyciągając dłoń na powitanie w moją stronę. Przemogłem się i specjalnie dla niej, podałem mu rękę (całkiem przypadkowo, uścisnąłem nieco za mocno).
- Nate Walker – syknąłem przeciągle, znowu przywołując na twarz mój wyjściowy, sytuacyjny uśmiech.
- Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli porwę ci Victoire? – spytał, zerkając wymownie w kierunku Weasley. – Mamy małe opóźnienie.
Jasne, że będę miał, ćwoku!
- Nie, nie będzie miał – odpowiedziała Blondi, w tej samej chwili, kiedy ja burknąłem „skądże”.
Rzuciła mi tylko krótkie spojrzenie, zanim odeszła z innym.




***
*Mojry (gr. Μοραι Moirai) – w mitologii greckiej uważane za boginie losu, utożsamiane przez Rzymian z Parkami. Boginie życia i śmierci, jedynymi ponad bogami olimpijskimi, których rozkazom nie podlegały. Znały przyszłość ludzi i bogów.


Podoba się? W sumie miałam nadzieję napisać troszkę dłużej, ale wyszło, jak wyszło. Może następnym razem ^^. Zaczął się rok akademicki i Lil poszła na studia (Jezu, jaka ja stara jestem)! Dlatego też chciałabym prosić o cierpliwość, gdyż nie jestem jeszcze pewna, jak to będzie wyglądało. Oczywiście pisania nie porzucam, co innego robiłabym na wykładach (znaczna połowa tego rozdziału powstała na wyjątkowo nudnych wykładach w przypływie dzikiej weny)! Jednak mogę mieć pewien problem z dostępem do mojego laptopa. Mimo wszystko będę się starała.
O właśnie! Macie jakieś konkretne pomysły? Chętnie je rozpatrzę (mam nadzieję, że pozytywnie). Piszcie ;*

czwartek, 2 sierpnia 2012

04. Rozmowy nocą


Byłem święcie przekonany, że wycierpiałem się już odpowiednio za mój występek z Weasley. Codziennie cierpiałem jej widok, a także różne zachcianki niewiedzącej o niczym Kasji. Miałem całkiem pokaźny stosik szlabanów, nie szczędziłem sobie nawet nagan od nauczycieli. Ba, dodatkowo wytrzymywałem bez szemrania zwierzenia Chace'a z jego relacji damsko-męskich (uwierzcie, to nie jest wcale tak błahe, jak się wydaje). Może to nie jest wiele, ale jednak nie oszczędzałem się i szczerze żałowałem za grzech (chociaż z drugiej strony, w głębi duszy - naprawdę bardzo głęboko - nie miałbym nic przeciwko powtórce). Ale widocznie "Ten Na Górze", miał zupełnie inne zdanie na ten temat, bo postanowił zgotować mi piekło na ziemi.
Próbowałem sobie jakoś wmówić, że nie będzie tak źle, ale wszystko to było na nic. Nic dziwnego, bo jakie miałem pocieszenie? Że co? Że będę musiał cierpieć przez kolejne kilka dni widok kuszącej Victoire, kiedy Kasja jest obok?! Czyste szaleństwo. Zawsze mógłbym udać, że zachorowałem, ale odkąd Fleur, to jest matka Victoire, zrobiła kurs pielęgniarski w Świętym Mungu... nic się przed nią nie ukryje; nawet na to umarła nadzieja. Co tu dużo mówić, miałem mocno przesrane.
- Wiesz co, Lupin, ja rozumiem twoje humorki, jestem w stanie nawet znieść to okropne milczenie. Jestem gotów się poświęcić i patrzyć na ten dziki grymas na twojej buźce, ale na Gacie Merlina, żeby śpiewać przez pół dnia "mam przesrane" na nutę marszu żałobnego, to chyba lekka przesada, nie sądzisz?! - wybuchnął Chace, wymachując rękami.
- Tylko, że ja serio mam...
- ...przesrane, tak wiemy - dokończył Sterling, wzdychając. Przekręcił stronę czytanej książki. - Może w końcu podzielisz się z kumplami informacją?
- Spędzam z Kasją święta.
- Dobra, może nie jest najlepiej, ale...
- W domu Weasley'ów.
Nie dziwiło mnie to, że żaden z nich nie miał na to odpowiedzi. Chace siadł obok mnie na łóżku i poklepał po plecach z siłą.
- Mogę pośpiewać z tobą - zaoferował się, patrząc na mnie, jak na skazańca.
- Jest jeszcze gorzej.
- Gorzej? Co może być gorszego? Kasja i Victoire to wystarczająca mieszanka wybuchowa chyba, że zabierasz tam jeszcze jakąś kochającą się w tobie dziewczynę - podsumował Sterling. - Na pewno nie jest tak źle.
- Głupio było mi mówić chłopaki, ale w wakacje ja i Victoire...
- Przespałeś się z nią?! - wrzasnął Chace, zanim zdążyłem dokończyć. Rzuciłem mu głupie spojrzenie. Na jego twarzy podziw mieszał się z rozpaczą.
- Mówiłem ci już kiedyś, że jesteś debilem, Wood?
- Raczyłeś wspomnieć raz, czy dwa.
- Raczej dwieście - sarknął Sterling. Chace pokazał mu środkowy palec, ale Star zignorował go. - Niestety, Ted, ale chyba musimy się pogodzić z tym, ze mamy kumpla o inteligencji ciasta.
Zachichotałem. Wood przeklął na nas kilka razy, ale to też w niczym mu nie pomogło.
- Całowaliśmy się - dokończyłem, kiedy w końcu się uspokoiliśmy.
- Nie dziwi mnie to, a ciebie? - Chace zerknął na Higgsa bez szczególnych emocji.
- Ani trochę. Szczerze mówiąc, to zastanawiałem się tylko, kiedy nam to powie.
- Ha, ha, ha. No bardzo zabawne, wielkie dzięki za wiarę - burknąłem. Czy oni to mówili na serio?! Aż tak było widać?
- Nie obraź się, Ted, ale średnio wam idzie ukrywanie się.
- Niby, z czym?
- Z tym, że ty i mała Weasley... no wiesz. Chyba nie myślałeś, że Kasja niczego nie zauważyła?
- A zauważyła?
- Kazała mi cię wypytać kilka razy w ciągu tego roku - Sterling wzruszył ramionami.
- Poważnie?! I co jej mówiłeś?
- Że nie ma o co się martwić.
- Dzięki, stary.
Higgs uśmiechnął się i machnął rękę, jakby to była drobnostka. Czyli wiedzieli o mnie i o Victoire. Pięknie. A może to i lepiej? Przynajmniej nie muszę się już wysilać i udawać, że wszystko jest okay. No chyba, że przed Kasją, ale to nic nowego.
Na Gacie Merlina, muszę być strasznym chłopakiem. W zasadzie, to ciągle ją okłamuję. Ale przecież nie robię tego specjalnie, nie? Po prostu nie mam wyjścia. Czasami nawet mi jej szkoda. W gruncie rzeczy, to tylko ja jestem tutaj winny. Nawet Vickie nie ponosi takiej odpowiedzialności za to, co ja. Gdybym dał jej jasno do zrozumienia, że nie jestem zainteresowany, pewnie ta dałaby sobie spokój i poszukała kogoś odpowiedniejszego. Ale tak nie było i nie potrafiłem zdobyć się na to, by odrzucić Victoire. Aktualnie to właśnie ona próbowała unormować nasze stosunki, a to ja wszystko psułem. Widziałem, jak chciała do mnie zagadywać tak, jak to robiła dawniej, tylko, że ja wszystko brałem na podteksty i w gruncie rzeczy... no nie kryjmy się, rozbierałem ją wzrokiem za każdym razem, gdy ją widziałem. Co więc miała sobie pomyśleć? Cała ta sytuacja pewnie doskwierała jej bardziej, niż mi.




W nocy nie mogłem zasnąć. Kręciłem się tylko z boku na bok. Ciągle myślałem o moim aktualnym położeniu. Myślałem o Weasley. Docierało do mnie coraz bardziej, że na Kasji nie zależy mi tak, jak powinno. Tylko, że przecież nie mogłem nagle wyskoczyć do Vicktoire z propozycją. Poza tym, nawet nie wiedziałem, co do niej czuję.
Dłuższe leżenie nie miało większego sensu. Postanowiłem się przejść, mając nadzieję, że po spacerze przyjdzie sen. Nie przejmując się moim ubraniem (bądź też jego brakiem, bo miałem na sobie tylko spodnie od piżamy... tak na wszelki wypadek, włożyłem też i górę, nie kłopotałem się jednak zapinaniem guzików), wyszedłem po cichu z dormitorium i ruszyłem ku PW Gryfonów. W kominku nadal palił się ogień, co mnie zdziwiło, bo o wpół do trzeciej w nocy, raczej powinien być już zgaszony.
Chyba, że ktoś był w Pokoju? Miałem wielką nadzieję, że nie.
Początkowo PW wydawało mi się być opustoszałe jednak, kiedy lepiej się rozejrzałem, zauważyłem, że tuż przed kominkiem, na starym fotelu, siedziała jakaś postać. Była to bez wątpienia dziewczyna. Widziałem tylko czubek jej głowy, łokieć i kawałek wełnianego, grubego swetra. Niewiele mi to pomogło w identyfikacji owej osoby. Miałem tylko nadzieję, że to nie jest ta osoba, o której tyle się dzisiaj namyślałem. Coś kazało mi podejść do tej osóbki i zacząć rozmowę. Miałem nadzieję, że konwersacja sprawi, że będę mógł usnąć. Podszedłem bliżej, zapominając, że powinienem chociaż trochę ogarnąć mój wygląd. A przynajmniej zapiąć guziki.
- Widzę, że nie tylko ja nie mogę spać - zagadnąłem przyjaźnie, w końcu podchodząc do siedzącej na fotelu dziewczyny.
Zamarłem. Serce zaczęło mi bić z prędkością światła, nie licząc się z moim zdaniem. Byłem niemalże pewny, że ona to słyszy. Victoire z przerażeniem zwróciła na mnie swoje wielkie, fiołkowe oczy. Była ubrana w czarne legginsy i długi do połowy ud sweter koloru ciepłego, ciemnego fioletu. Czyli nawet nie próbowała kłaść się spać. W dłoniach trzymała kubek z parującą cieczą w środku (domyśliłem się, że to była herbata, bo Blondi była jej wielką fanką). Włosy miała związane w koczek z tyłu głowy. Siedziała z podkulonymi nogami, opierając policzek na kolanie.
- Skąd się tu wziąłeś? - warknęła, przechylając głowę. Uniosłem brwi.
- No nie wiem, czy pamiętasz, ale należę do domu Gryffindora. To taka nowość.
- Daj spokój, dobra? - prychnęła.
- Nie powinnaś czasem już spać?
- A ty? Mam takie samo prawo siedzieć tutaj, co i ty.
- Z tą różnicą, że ja już jestem pełnoletni - Wypiąłem dumnie pierś. Weasley spąsowiała.
- I myślisz, że to czyni cię lepszym ode mnie?
- Myślę, że skoro jestem starszy, to mam prawo robić mniej więcej to, co chcę, a ciebie obowiązują jeszcze pewne zasady.
- Och, no oczywiście! Tobie wolno wszystko - sarknęła.
- Co to miało znaczyć, Weasley? - burknąłem, krzyżując ręce na piersiach.
- Nic. Zapomnij - mruknęła, upijając łyk herbaty.
- Nie bądź śmieszna. Gadaj, ale już.
- Bo co? - Postawiła kubek na stoliku przed sobą, po czym wstała zamaszyście, mierząc się ze mną spojrzeniem (gdyby spojrzenia mogły zabijać...).
- Bo nic. Po prostu jesteś dziecinna z tym swoim "zapomnij".
- Sam ały czas powtarzasz, że jestem smarkulą, więc teraz się nie zgrywaj, Lupin. Jeśli próbujesz mi dopiec, to bezskutecznie.
- Niczego nie próbuję i nie łap mnie za słówka - zawołałem, tracąc powoli nad sobą panowanie. Widziałem po niej, że walczy sama ze sobą... prawdopodobnie, by mi nie przyłożyć.
- Nie łapię cię za słówka. Odwal się.
- To ty masz jakiś problem.
- Ja? No teraz to już przesadziłeś. To ty tutaj przylazłeś i masz dla mnie jakieś wyrzuty. Zachowaj je lepiej dla siebie. Nie będziesz mi mówił, co mam robić; nie jestem twoją córką.
- Nie pozwalaj sobie. To ty chodzisz naburmuszona od czasu Hogsmeade i się do mnie nie odzywasz! Nie zgrywaj głupiej, tylko gadaj, co jest.
- Nie ja tu jestem głupia! Wiesz, tak to się możesz zwracać do swojej Kasji, a nie do mnie - wysyczała, przyjmując taką samą postawę, jak i ja.
- Więc to o to ci chodzi, tak?
- Że co, proszę?
- Chodzi ci o Kasję. Jesteś zazdrosna! - wykrzyknąłem tryumfalnie, mierząc w nią palcem.
- Słucham? Chyba śnisz! - Kiedy tylko to powiedziała, potrąciła mnie barkiem, próbując uciec do swojego dormitorium. W porę złapałem ją za rękę i pociągnąłem ku sobie na tyle mocno, że Blondi wpadła na mnie i oparła się dłońmi o moją (nagą) klatkę piersiową. Wydawała się być nie tyle, co zaskoczona, czy zła, ale raczej przerażona i wystraszona.
- Uciekasz? - Uniosłem prowokacyjnie jedną brew. Ściągnęła idealne usta.
- Puść mnie - burknęła chłodno, mierząc mnie spojrzeniem. Odjąłem moje dłonie od jej tali (z niemałym trudem).
- Nie trzymam cię - odpowiedziałem, patrząc w jej twarz.
- Świetnie - prychnęła, ale nie ruszyła się z miejsca, oprócz zabrania rąk i skrzyżowania ich. - W takim razie idę - Zdawało się, że faktycznie już chciała odwrócić się na pięcie i odejść, ale przecież nie mogłem tego tak po prostu zostawić.
- Myślisz, że wygrałaś? - rzuciłem, ponownie ją do siebie przyciągając. Zrobiła wielkie oczy, patrząc na mnie z mieszaniną emocji. Nie miałem pojęcia, co robię. Wiedziałem, że muszę. - Nie ma takiej opcji, Weasley - Ująłem ją pod brodę, cały czas obejmując w talii i z bijącym sercem, pocałowałem ją.
Victoire wydawała się być zbyt zaskoczona, by zareagować na pocałunek. Po chwili rozluźniła mięśnie, lekko opadając na moją rękę, na swojej talii. Jedną z dłoni położyła na moim ramieniu, zaś drugą - na moim policzku.
Czułem, że żyję.
Czułem się tak, jakbym przez bardzo długi czas wstrzymywał oddech. Jakbym dopiero teraz oddychał. Na całym świecie nie ma nic ponad pocałunek Victoire. Tam, gdzie moja skóra zetknęła się z jej, czułem mrowienie. Jakby ktoś łaskotał mnie prądem (w pozytywnym znaczeniu). Jej dotyk był elektryczny.
Bezwiednie wędrowałem dłońmi po sweterku na jej plecach, cały czas mocno ją przy sobie trzymając.
Ale Victoire w pewnym momencie chyba zdała sobie sprawę z zaistniałej sytuacji, bo oderwała się ode mnie, próbując się jak najszybciej wyswobodzić z mojego uścisku. Patrzyła na mnie z... bólem. Chwyciłem ją za ramiona i zmusiłem, by na mnie spojrzała.
- Zostaw mnie - mruknęła, dalej szarpiąc się ze mną.
- Co się stało? - spytałem, kompletnie nie rozumiejąc jej zachowania. Przecież wszystko było dobrze. Ona, ja...
- Co się stało? Co się stało?! - powtarzała z pretensją. - Jeszcze pytasz?
- Tak. Tak, pytam - Prychnęła tylko.
- Mogłam się tego po tobie spodziewać - szepnęła po chwili ciszy. Jej głos nie był już tak mocny i pewny, jak wcześniej.
- Vickie...
- Nie - bąknęła, spuszczając głowę. - Nie, Ted - Wzięła głęboki oddech i spojrzała mi w oczy. - Nie jestem twoją zabawką. Nie mam zamiaru nią być, rozumiesz?
- O czym ty...
- O tym, że traktujesz mnie jak śmiecia. Kiedy tylko Kasja ci się znudzi, albo czujesz, że na ciebie naciska, to próbujesz od niej uciec i idziesz do mnie. Może cię to zdziwi, ale nie jestem dziwką.
- Nigdy nawet tak o tobie nie pomyślałem!
- Nie udawaj. Oboje doskonale wiemy, że to wszystko nie ma sensu - Uśmiechnęła się gorzko. - Ty i tak będziesz z Kasją, a ja będę dla ciebie "tą drugą". Nie dość, że zdradzasz swoją dziewczynę,  co już samo w sobie jest odrażające, to  ranisz jeszcze mnie! Tak, właśnie, ranisz mnie. A ja... zwyczajnie mam tego po dziurki w nosie - Zaczęła iść w kierunku dormitoriów dziewcząt. Nawet nie zauważyłem, kiedy przestałem ją trzymać. – Ten pocałunek… to był błąd. Lepiej wracaj do swojej Kasji, Ted, a mnie zostaw w spokoju - westchnęła, znikając na schodach.

***

Na swoją obronę mam tylko tyle, że się starałam. Może notkaa nie jest taka, jaką chciałabym ją widzieć, ale... ostatnimi czasy żyję nowym pomysłem na ten blog. Chodzi glównie o to, że zaplanowałam iż będą tutaj dwie części opowiadania, Pierwsza to okres szkolny, być może kilka notek z wakacji. Druga - czas, kiedy Victoire kończy szkołę. Wracając jednak do teraźniejszości, to notkę chciałabym zadedykować Agfie. Odkryłyśmy wiele podobieństwa w sobie i niestety, ale ostatnio nie miałam zbytnio czasu na rozmowę i mam nadzieję, że jej t w ten sposób wynagrodzę.
Do następnego ;]. 

wtorek, 5 czerwca 2012

03. Hogsmeade



Wypady do Hogsmeade zawsze przebiegały według tego samego schematu; najpierw szliśmy do sklepu Zonka, nabyć jakieś zabawne gadżety (co swoją drogą odrobinkę już nam się nudziło; chyba zaczęliśmy w końcu dorastać - ha, zabawny jestem), następnie obowiązkowo musieliśmy mieć "swoją chwilę" polegającą na włóczeniu się po miasteczku, a głównie w okolicach Wrzeszczącej Chaty. Uwielbiałem to miejsce. W końcu to przez mojego ojca zostało tak nazwane, to przez niego Chata została wybudowana. Przypominała mi ona, kim jestem, przypominała o rodzicach. Dużo dowiedziałem się od Harry'ego na temat Huncwotów. Wygląda na to, że wdałem się w mojego wujka - Syriusza, jeśli już miałbym wybierać. Wybacz tato.
Nie mogliśmy też oczywiście ominąć wspaniałego Pubu pod Trzema Miotłami. Nadal piękna (mimo wieku) madame Rosmerta i jej zachwycająca pomocnica, młoda kelnerka - Juliette stały się niemal koniecznością. Odkąd Juliette pojawiła się w Trzech Miotłach, Chace wyjątkowo domagał się odwiedzania pubu. Ani mnie, ani Sterlinga to nie dziwiło. Juliette była na prawdę ładna, chociaż niezbyt bystra. Chace'owi to nie przeszkadzało.
Na koniec po prostu musieliśmy zawitać jeszcze do Miodowego Królestwa po zapasy słodyczy do czasu kolejnego wypadu do miasteczka, a także po to, by przywitać się z panem Fellem - starszym panem, właścicielem sklepu. Każdy z nas miał tą słabość, że przechodząc obok szyldu sklepu, zastawionego nieziemskimi smakołykami, nie mógł go ominąć. Wydanie tu czasami nawet kilku galeonów łącznie było w naszej naturze i tyle. Nie osądzajcie nas! Nie wierzę, że wszyscy jesteście tacy święci i nie opychacie się nigdy słodkościami aż do momentu, kiedy zrobi wam się niedobrze. Otóż, ja tak mam. Dobrze, że dość szybko kończą się moje możliwości, inaczej mógłbym zbankrutować.
Nieco inaczej miały się sprawy, gdy urządzaliśmy sobie wycieczki na własną rękę. Wtedy głównie zajmowaliśmy się siedzeniem w Gospodzie Pod Świńskim Łbem (nie wiem, jak to możliwe, ale Aberforth Dumbledore nadal był tam właścicielem, a przecież miał jakieś... 130 lat! Na pytania o jego wiek, zbywał nas zawsze czymś w stylu "Mam swoje sposoby". Podejrzewam, że nikt nie był w stanie powiedzieć, jak on to robił) i oczywiście szwędaliśmy się po miasteczku (nierzadko szukając jakichś przyjezdnych dziewczyn, czego zawsze pomysłodawcą był Chace). Rzecz jasna, wszystko to dzięki niesamowitej i niezawodnej Mapie Huncwotów. Czasami korzystaliśmy też z peleryny niewidki. Prawdą jest, że wszystko to należało do Harry'ego, ale on uznał, że jako syn jednego z Huncwotów, powinienem wręcz być w posiadaniu tejże mapy i zasługuję na jego pelerynę. Ciekaw jestem, czy on, aby na pewno wiedział, co robi.
Tym razem była to właśnie jedna z naszych samotnych wypraw. Chace przygotował się już nawet na sporą dawkę Ognistej Whisky w Gospodzie. Sterling użył swoich najlepszych perfum i ubrał na twarzy cudowny uśmiech, co sprawiło, że był o wiele przystojniejszy; widać udzielił mu się nastrój Chace'a.
Darowaliśmy sobie pelerynę niewidkę, a z samą mapę ruszyliśmy na trzecie piętro. W sumie pelerynę uznaliśmy za zbędną; nie zależało nam, czy ktoś nas zobaczy, albo czy dostaniemy szlaban (gorzej byłoby z punktami ujemnymi, bo kolejnych Gryfoni mogliby nam już nie wybaczyć). Poza tym nauczyciele zdążyli już się przyzwyczaić do naszych eskapad. Staliśmy już przy posągu Jednookiej Wiedźmy, a Chace podskakiwał z podniecenia, najwyraźniej licząc na spotkanie z Juliette. Albo na jakąkolwiek inną dziewczynę, która by go chciała. Nie żałujcie go, miał wyjątkowo cienkie teksty i to przez nie zawsze dostawał kosza.
Wyciągnąłem różdżkę, by użyć odpowiedniego zaklęcia. Wszyscy znaliśmy je doskonale, ale zazwyczaj ja czyniłem honory.
- Dissendium! - szepnąłem, stukając drewienkiem o kamienny posąg.
- Mogę wiedzieć, co wy wyprawiacie? - Jak na rozkaz, cała nasza trójka odkręciła się w stronę właściciela... a w zasadzie właścicielki głosu, jednocześnie starając się zakryć swoimi ciałami wejście do Hogsmeade. Kiedy zobaczyłem, kim była owa osoba, zbladłem. Z trudem przełknąłem ślinę, by po chwili wyszczerzyć się w sytuacyjnym, jakże sztucznym uśmiechu.
Ciężko powiedzieć, czy Victoire Weasley była wściekła, czy zaciekawiona, bo minę miała kata wydającego wyrok. Chace co chwilę na mnie spoglądał, jakby oczekiwał ode mnie jakiegoś sensownego wytłumaczenia się z sytuacji. Z drugiej strony zarobiłem kuksańca od Sterlinga. Nie jestem cudotwórcą, ludzie! Victoire czekała cierpliwie, skacząc od jednego do drugiego fiołkowym spojrzeniem.
- A gdzie przywitanie, Weasley? - palnąłem pierwsze, co mi przyszło do głowy.
- Teraz oczekujesz ode mnie przywitania? - Uniosła do góry swoje równe, ciemne brwi. Świetnie, teraz wkopałem się jeszcze bardziej...
- No wiesz...
- Zazwyczaj na korytarzu ledwo mnie dostrzegasz, Lupin - prychnęła. Tak, była zdecydowanie wściekła. Może nawet i na mnie? No dobra! Na pewno na mnie.
- Jak możesz tak mówić, Victoire? Oczywiście, że cię dostrzegam - Nie minąłem się z prawdą. Kogo, jak kogo, ale ją mógłbym zauważyć nawet z odległości kilometra.
- Jasne, tylko jakoś się nie kwapisz, do witania mnie jakimkolwiek "cześć". Więc to jednoznaczne z ignorancją.
- To nonsens. Zawsze mówię ci "cześć", kiedy cię widzę - Przyznaję, teraz już łgałem, jak najęty.
- Nie jestem naiwna, Ted - Posłała mi tak jednoznaczne spojrzenie, że wprost nie mogłem nie wiedzieć, o co chodzi. Każdy byłby w stanie się domyślić, gdyby tylko wiedział, co się działo. Nawet Chace.
Kukurydza. Pocałunek. Kasja i ja...
- Wiem o tym - bąknąłem.
Kilka chwil ciążącej nam wszystkim ciszy, sprawiło najwyraźniej, że Victoire przypomniała sobie, z jakiego powodu nas zaczepiła, bo ciekawskim spojrzeniem zaczęła znów zaglądać nam za plecy. Całe szczęście, że byliśmy od niej o przynajmniej głowę wyżsi i z półtora razy cięższy i szerszy. Nie, żebyśmy byli jacyś spaśnięci; po prostu to ona była chucherkiem. Chace chrząknął znacząco.
- Dowiem się, co robicie z tym posągiem?
- My tylko... - zacząłem, szukając pomocy u przyjaciół.
- ... stoimy... - Przyszedł mi na ratunek Chace, z czym zaraz pospieszył także Sterling.
- ... koło posągu - dokończył Higgs.
- Właśnie - Posłałem jej uśmiech. Victoire skrzyżowała ręce na piersiach.
- Wy to tak na poważnie? Myślicie, że nic nie widziałam? - Wymieniliśmy znaczące spojrzenia pełne nadziei. - Gdzie prowadzi to przejście?
- Jakie przejście? - mruknął Chace, genialnie udając zaskoczenie jej pytaniem. Oczywiście nie w porę. O Słodka Morgano, uwielbiam tego gościa...
- Ted?
- A co chcesz wiedzieć?
- Przejście! - Zaczynała się denerwować. Moja sytuacja niewiele na tym zyskiwała, bo chociaż mogłem, na chwilę oderwać wzrok od jej przepięknej, choć teraz nieco pociemniałej, twarzy, to wolałem, żeby się na mnie nie wściekała. Pamiętam, jak się wściekła, kiedy zabrałem jej lalkę, mając 9 lat... Psychika chyba nigdy mi się po tym nie odbuduje.
- No tak. Widzisz... To jest... przejście do lochów - Słyszałem, jak chłopaki wzięli głęboki oddech.
- I po to wam kurtki, tak?
- Straszne z nas zmarźluchy.
- Świetnie! Chciałam zapytać profesor Morthen o moją ocenę z ostatniego eseju, bo nie było mnie na lekcji - Ruszyła ku przejściu, ale my tylko jeszcze bardziej ścisnęliśmy się do siebie i do posągu, blokując jej przejście. - Odbiło wam?
-Nie, czemu?
- To nie wygląda najlepiej dla postronnego widza. Trzech facetów ściskających się do siebie, jak pingwiny.
- Daj spokój, sama wiesz, że Chace i Sterling są całkiem przystojni nie mógłbym tak po prostu być na to obojętny; praktycznie mieszkamy razem. Wyobraź sobie, kiedy wieczorem ganiają w samych gatkach i...
- Oszczędź mi tego - przerwała mi w porę Victoire
- Tak, nam też - burknął Sterling. - Chyba mi niedobrze.
- Stary, nic nie mówiłeś o zmianie orientacji seksualnej - oburzył się Chace.
- A co, szukałbyś u mnie szczęścia?
- Wyprowadziłbym się.
- Ej, nadal tu jestem. Później pogadacie o swoich problemach łóżkowych, kochasie, a teraz puśćcie mnie do tego przejścia - Skrzyżowała ręce na piersiach.
- Ale tam jest...
- Brudno.
- I śmierdzi.
- Są pająki.
- Świetnie, jak w domu! - Puściła nam perskie oczko. Prawda była taka, że w Muszelce (tam gdzie mieszkała) było nieskazitelnie czysto, bo Fleur nie zniosłaby ani ociupinki kurzu.
- To nie jest najlepszy pomysł.
- Niby, czemu? - prychnęła.
- Bo nie wypada damie wchodzić do takiego bagna - zamruczał Chace.
- Zaryzykuję.
Nie było wyjścia, szczególnie, że Sterling ustąpił jej. Był wyjątkowo łagodny, jeśli chodzi o dziewczyny. Oczywiście chyba, że wyjątkowo miał humor na droczenie się z kimś albo, jeśli pokłócił się z ojcem o Quidditha.
- To, co? Idziecie ze mną?
- Chyba nie mamy wyjścia - mruknąłem. Victoire wkroczyła pewnie w korytarz, a my tuż za nią. Nie przeszliśmy nawet kilka kroków, kiedy usłyszałem czyjś bieg za sobą. Odwróciłem się, widząc, jak Sterling i Chace uciekają w popłochu ku wyjściu wewnątrz posągu.
- Ej no, chłopaki, poważnie?! - zawołałem za nimi rozpaczliwie, już kompletnie tracąc wiarę w ludzi.
- Sorki Ted, no wiesz, zapomniałem, że ja muszę... że w zasadzie powinienem... i że to jest... no i dlatego właśnie... i tego no, więc nie mogę zostać, sam rozumiesz. Sprawa wagi państwowej! - kręcił Chace, wychodząc już na światło.
- A ja muszę mu pomóc. Trzymaj się, stary! - I tyle było ich widać.
- Zdrajcy! - ryknąłem jeszcze, wypowiadając moje aktualne zdanie o nich.
Zaległa chwila ciszy, w której Victoire zaszurała tylko butami i chrząknęła znacząco. Po raz pierwszy od czasu kukurydzy zostaliśmy sami.
- Wygląda na to, ze nas olali - zacząłem, a ona skinęła tylko głową. - To, co? Idziemy? - Szczerze mówiąc, bardzo chciałem pójść. Tak długo starałem się z nią nie rozmawiać i jej unikać, że chyba coś we mnie pękło i teraz w życiu bym się nie wycofał, Zaskoczyło mnie to.
Ona wydawała się być tym jeszcze bardziej zdziwiona niż ja. Najwyraźniej myślała, że będę chciał wracać. Doskonale wiedziała, że ten skrót nie prowadzi do podziemi. Uśmiechnęła się lekko i całkiem miło odpowiedziała:
- Jasne.
Szliśmy gęsiego - ona pierwsza, a ja tuż za nią. Napawałem się jej obecnością i tym, że chyba po raz pierwszy od dłuższego czasu nie wścieka się na mnie, a ja nie sprawiam jej przykrości. Niezmiernie dużo to dla mnie znaczyło. Victoire miała wyjątkowo zwiewny i kuszący styl chodzenia, ale jestem niemalże pewien, że robiła to nieświadomie. Tylko, dlaczego ja muszę za tą jej nieświadomość pokutować? No ja się pytam, za co?
- Zimno tu - szepnęła, dygocąc na całym ciele. No tak, środek zimy, a jedyne, co ona miała na sobie, to szkolny mundurek (swoją drogą idealnie podkreślający jej figurę, o ile w ogóle szkolny mundurek może podkreślać figurę). W sumie fakt, my byliśmy (a w zasadzie teraz to już tylko ja) przygotowani na taką ewentualność i każdy miał jakąś kurtkę.
- Wybacz, Vickie - Rzuciłem się do zdejmowania płaszcza i narzuciłem go na jej ramiona. - Cieplej?
- Tak, dziękuję. Ale nie możesz iść po takim zimnie bez kurtki! To wykluczone, wracamy - Zawróciła w miejscu, wpadając tym samym na mnie, czego chyba żadne z nas się nie spodziewało. Przez krótką, cudowną chwilę trzymałem ją w ramionach, żeby tylko się nie przewróciła. Uniosła głowę do góry, patrząc mi w twarz, co praktycznie odjęło mi nogi.
Otrząśnij się, Lupin, bądź mężczyzną.
Kiedy serce biło mi już z prędkością światła, zorientowani, co się dzieje, odskoczyliśmy od siebie. Victoire wypuściła powietrze, jakby przez cały ten czas wstrzymywała oddech.
- Dam radę, smarkulo. Idziemy, bo następnym razem ani myślę cię tu przyprowadzać - Wyszczerzyłem zęby, próbując jakoś rozluźnić napiętą atmosferę. Udało się, bo Vickie zaraz prychnęła, tupiąc nogą.
- Nie jestem smarkulą, Lupin, mam piętnaście lat.
- Cóż za podeszły wiek.
- Nie nabijaj się ze mnie, ostrzegam cię.
- A co mi zrobisz? Uszczypniesz mnie?
- Naślę na ciebie Jamesa i wtedy zobaczymy.
- Dobra, dobra! Rzuć na mnie Cruciatus, ale oszczędź mi tą małą zarazę. Poza tym, wiesz, że groźby są karalne?
- I co, doniesiesz na mnie? A masz, chociaż dowód?
- Oczywiście, wszystko się nagrywa.
Zachichotała, zdecydowanie nie wierząc w moje słowa. Nic dziwnego.
Szliśmy jeszcze przez jakiś czas, dopóki przed nami nie pojawiło się wejście (w klapie w podłodze, a u nas na suficie) do Miodowego Królestwa.
- A teraz, co robimy? - Victoire obejrzała się na mnie wielkimi oczyma. Uśmiechnąłem się do niej.
- Chodź.
Wszedłem po drabinie i podniosłem klapę. Victoire weszła tuż za mną, rozglądając się dookoła oniemiała.
- Gdzie my jesteśmy? - szepnęła, najwyraźniej uważając, że powinniśmy zachowywać się cicho.
- W piwnicy Miodowego Królestwa - odpowiedziałem zupełnie normalnym głosem.
- Jak nas ktoś zobaczy? - Spojrzała na mnie wystraszona. Zaśmiałem się i pokręciłam głową.
- Panie Fell, to ja, Ted Lupin! Przyprowadziłem koleżankę, Victoire! Możemy wejść? - krzyknąłem tak głośno, że Weasley złapała mnie za rękaw (co bardzo mi się spodobało), kuląc się i czekając na wrzaski, czy wyganianie nas miotłą przez właściciela sklepu (swoją drogą, starszego, niesamowicie dobrego i wyrozumiałego człowieka. Oczywiście Blondi nie mogła tego wiedzieć; nikt nie znał tego człowieka tak dobrze, jak my).
- Teddy? Wchodźcie, zapraszam!
Rozległ się odgłos ciężkich kroków i stukot drewnianej laski. Weszliśmy na schody, a kiedy byliśmy u ich szczytu, drzwi kończące je, otworzyły się i stanął w nich pan Fell we własnej osobie. Na wąskich ustach, otoczonych siecią licznych zmarszczek, malował się uśmiech, a nieco zamglone oczy - nabrały wyrazu. Mimo swoich siwych, nieco rzadkich włosów i zgarbionej postawy, sprawiał (przynajmniej dla mnie) miłe pierwsze wrażenie, człowieka doświadczonego życiem. Wpuścił nas do sklepu, silnie zapraszając także na herbatę. Zerknąłem na nieco spłoszoną Weasley i... zgodziłem się za nas oboje. Poza tym, było mi cholernie zimno, zważywszy na to, że ta blond-piękność przywłaszczyła sobie mój płaszcz.
- Gdzie reszta ferajny? - zapytał uprzejmie pan Fell.
- Przestraszyli się tej tutaj - Wyszczerzyłem zęby i skinąłem głową w kierunku Victoire. Zmrużyła oczy, najwyraźniej myśląc, że jest groźna. Parsknąłem śmiechem. Wyglądała, jak ofuknięta mała dziewczynka. Pan Fell spojrzał na Vickie.
- Nie wierzę, że ta śliczna panienka jest tak przerażająca. Chociaż... tamta dwójka własnych cieni się boi - Zachichotał, prowadząc nas za ladę, a następnie po schodach, na pierwsze piętro kamienicy, gdzie znajdowało się małe, choć bardzo przytulne mieszkanko.
- Kawę, herbatę... gorącej czekolady? - zagaił, aż rwąc się do jakiejś roboty.
- Ja to zrobię, panie Fell - zaoferowałem się, kładąc mu rękę na wątłym ramieniu. Staruszek pociągnął nosem i spojrzał na mnie tak, jak dziadek mógłby patrzeć na swojego wnuczka. - Czego się napijesz? - rzuciłem do Victoire, idąc do "kuchni", która była po prostu częścią całkiem sporego salonu, w którym się znajdowaliśmy, oddzieloną tylko prostokątnym, jesionowym stołem i czterema krzesłami od kompletu. Kiedyś zapytałem Fella o ilość krzeseł... w końcu mieszkał tu sam jeden.
"Jedno krzesło wyglądałoby tutaj bardzo niestosownie, dwa to oznaka złego wychowania. Nie mogłem także umieścić tu trzech, bo popsułoby to wygląd całego pokoju; byłoby niesymetrycznie. Ale cztery jest już w sam raz." Postanowiłem sobie, że zapamiętam jego zdanie na ten temat i kiedy będę miał własny dom przenigdy nie umieszczę w nim mniej krzeseł niż cztery. Poza tym, jego syn, synowa i wnuczka (siedmioletnia, więc Chace nie mógł jej jeszcze podrywać) mieszkali naprzeciwko; często odwiedzali staruszka, a także pomagali mu w sklepie.
- Czekoladę - mruknęła speszona. Uśmiechnąłem się.
- Pójdzie ci w biodra - Puściłem do niej perskie oczko.
- Pójdzie w cy... - Zerknęła na Fella. - ...w coś innego.
Parsknąłem śmiechem. Biedny pan Fell; ta mała wredolica już całkiem go zdemoralizuje.
- A pan?
- Ja też chętnie napiję się czekolady.
- Jak wszyscy, to wszyscy. Jest tam gdzie zawsze? - dopytywałem jeszcze, chcąc się upewnić, zanim otworzę drewniany słupek, w którym zazwyczaj cukiernik trzymał czekoladę.
- Tak, tak.
Przystąpiłem do czynności, pozostawiając Weasley dla pana Fella. Czuła się wyraźnie tym skrępowana, co muszę przyznać, wyjątkowo mnie bawiło. Wiem, wiem podła świnia ze mnie, ale dobrze mi z tym.
- Jest pani niesamowicie urodziwą panną - zaczął Fell z podziwem. No, Ameryki to on nie odkrył.
- Dziękuję i... Bardzo proszę... jestem Victoire - sprostowała, najwyraźniej nie czując się jeszcze "panią". Nic dziwnego; dzieciak miał piętnaście lat.
- Victoire - Kiwnął głową, uśmiechając się do dziewczyny. - Maggie pewnie płonęłaby z zachwytu nad tobą, droga Victoire. Jestem pewien, że dopilnowałaby, żeby Teddy przyprowadzał cię tu tak często, jak tylko byłoby to możliwe... najlepiej codziennie.
- Maggie?
- Moja zmarła żona, duszko.
- Bardzo mi przykro - szepnęła Blondi.
- Zupełnie niepotrzebnie. To była bardzo odważna osóbka i chyba jedna z najtwardszych, jakie znałem. Zmarła podczas Bitwy o Hogwart, czyli w najgodniejszy sposób, w jaki czarodziej może umrzeć. W walce. Śmierciożercy... bleh... nie zdążyłem... dobiec na czas... - Staruszek oddychał coraz szybciej i głośniej, łapiąc się za serce. Podszedłem szybko do niego i ścisnąłem go za ramiona.
- Już wszystko dobrze, panie Fell. To było dawno, proszę się tak nie nadwyrężać, bo znowu dostanie pan palpitacji, a wtedy to już na pewno do pana nie przyjdę - Dziadek uśmiechnął się, powoli dochodząc do siebie.
- Twoje groźby są bez pokrycia, mój drogi Teddy. Musiałaby mi wyrosnąć czyrakobulwa na głowie, żebym ci uwierzył - Mrugnął do Victoire.
- Ja... bardzo przepraszam, nie chciałam pana...
- Ted przesadza, moje dziecko, nie słuchaj go. To tylko zbieg okoliczności. Stary jestem, co zrobić - Skinęła głową, ale bez większego przekonania.
- Ja przesadzam! No proszę, człowiek stara się być troskliwy i jak mu się za to odwdzięczają - Wymachiwałem łyżeczką, nieco kolorując sytuację, ale i tak żadne z nich mnie nie słuchało.
- U-urodziłam się w drugą rocznicę tej bitwy - wyznała Weasley z miną winowajcy. No nie, ta dziewczyna mnie rozbrajała; czy ona właśnie czuła się winna śmierci tej biednej kobiety? Poważnie?!
- Ach, już teraz rozumiem skąd to imię - zawołał wesoło Fell, jakby przed chwilą odgadł hasło do krzyżówki. - Ale chyba nie jest to angielskie imię?
- Nie. Moja mama jest francuską.
- Francuską, powiadasz? To bardzo interesujące, moja duszko. A mówisz po francusku?
- Oui, monsieur! Ma maman m'a appris (fr. Tak, proszę pana! Mama mnie nauczyła) - zaszczebiotała po francusku z zapierającym dech w piersiach, uśmiechem.
- En ce cas, c'est très gentil de sa part (fr. W takim razie, to bardzo ładnie z jej strony) - odpowiedział, jakże dumny z siebie Fell. Akcent miał nieporównywalnie gorszy niż ona.
- Hej, ja też chcę coś rozumieć z rozmowy! - zaprotestowałem, niosąc trzy gorące i przepysznie pachnące czekolady w filiżankach.
- Przecież znasz francuski - zauważyła Victoire, biorąc ode mnie jedną z filiżanek.
- "Znasz", to zdecydowanie za dużo powiedziane.
- On tak tylko mówi. Kiedy maman uczyła czegoś mnie, zaraz do niego z tym biegłam i powtarzałam mu, kiedy byliśmy jeszcze mali. W końcu wzięła nas oboje i uczyła razem.
- Zapomniałaś tylko dodać, że mi nie szło to najlepiej.
- Po prostu do mnie Fleur mówiła cały czas po francusku - Wzruszyła ramionami.
- Zbyt wiele pokłada nadziei w ludziach - mruknąłem do Fella.
- To wiele wyjaśnia - odpowiedział, chichocząc z naszych przekąsów. - Wszystkie francuski są takie ładne? - szepnął do mnie. Zachłysnąłem się napojem, śmiejąc się. Victoire spłonęła rumieńcem.
- Ja... moja prababcia była wilą i to wszystko - mruknęła. Dopiero teraz, po tym, w jaki sposób to powiedziała, zauważyłem, że ona wcale nie uważa się za ładną. Tak, jakby jej uroda nie była czymś, z czego mogłaby być dumna, czy zadowolona, ale że jest taka tylko i wyłącznie, dlatego, że w jej żyłach płynie krew wili. To brzmi nieco dziwnie, ale dla mnie nawet ma sens. Obiecałem sobie ją kiedyś o to spytać.
- To niesamowite! - Pokiwał z uznaniem głową pan Fell.
- Tak... niesamowite.



Wyszliśmy ze sklepu na świeże powietrze w ciszy i z uśmiechami na twarzach. Miło było znów widzieć, jak uśmiecha się w moim towarzystwie. Nie widywałem jej takiej zbyt często. Widać postać pana Fella przypadła jej do gustu; ja z kolei nie marzłem już, bo staruszek pożyczył mi jesionkę swojego syna, która była już na niego za mała (John nie był gruby, ani nic z tych rzeczy. On po prostu był w sobie zbity. A i nie myślcie sobie, że ze mnie takie chucherko! Może nie należę do najgrubszych, ale nie jest ze mną też tak źle). Poza tym każde z nas miało ze sobą całkiem sporą torebkę ze słodyczami.
- Myślisz, że mnie polubił?
- Polubił? Żartujesz? W tym wypadku "polubił" to spore niedomówienie.
- Akurat. Podobno jestem taka okropna, że nawet Chace i Sterling się mnie wystraszyli?
- Ted! - zawołał ktoś z tyłu. Machinalnie odwróciłem się ku właścicielowi głosu. Mający nieco ponad trzydzieści lat, syn pana Fella machał w moją stronę wesoło. - Znów zwiałeś z lekcji?
- Chciałbym, John, ale nie tym razem.
- Czekaj, czy to czasem nie mój stary płaszcz?
- Jakbyś zgadł! Mój niestety wziął ktoś inny - Wskazałem na Weasley skinieniem głowy, na co John zaśmiał się tylko głośno.
- Wszystko jasne! W takim razie miłego spaceru i do następnego razu!
Uniosłem rękę w geście pożegnania, zaraz odkręcając się w kierunku naszej dalszej drogi.
- To był syn pana Fella, John - wyjaśniłem.
- Jakoś się domyśliłam.
- O czym to my... a tak, jesteś okropna, Victoire - Specjalnie użyłem takiego tonu, jakby to było coś oczywistego. Weasley zamachnęła się i zdzieliła mnie za długim rękawem mojego płaszcza w ramię.
- Wcale nie! - zaprotestowała. Odchyliłem głowę do tyłu i wybuchnąłem śmiechem.
- Okropna jesteś, smarkulo! - Wyszedłem odrobinę przed nią.
Victoire zarumieniła się ze złości i zerwała do biegu, by mnie dogonić i prawdopodobnie zdrowo walnąć.
Zrobiłem unik.
- Ha, pudło mała! Musisz się bardziej postarać.
- Ach, tak?
Wystrzeliła do przodu, ledwo zdążyłem nabrać śniegu w dłonie. Uciekając i robiąc uniki, lepiłem w dłoniach kulkę, żeby po chwili wycelować nią w Weasley i rzucić. Kulka trafiła ją  w ramię. Oburzenie mieszało się na jej twarzy z zaskoczeniem.
- Ty...
Bitwa na kulki rozpoczęta. Kulka za kulkę. Moje praktycznie wszystkie celne; jej - nieco mniej. Jej uśmiech, miłe zmęczenie, zmarznięte, czerwone dłonie... chyba nigdy wcześniej nie byłem tak szczęśliwy. Patrząc na jej zarumienione policzki i śnieg we włosach, niemal czując blask od niej bijący... człowiek zaczyna się zastanawiać, co robi ze swoim życiem mając przed sobą takie zjawisko. Nawet jej angielskie, czy francuskie (tych nie rozumiałem) wyzwiska pod moim adresem, wydawały się być w jej ustach najsłodszymi pochwałami.
Potężna Morgano, zaczynam głupieć. Zdrowo mnie pokopało i to jest fakt.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, a ja nie miałem dość. Uśmiech Victoire powoli gasł. Na początku nie wiedziałem, dlaczego, a kiedy rzuciłem ostatnią kulkę i nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, myślałem, że po prostu się zmęczyła.
- Co jest, Weasley? Wymiękasz? - Posłałem jej pewny siebie uśmiech, próbując dalej żartować.
- Robi się już ciemno - szepnęła, a blask w jej oczach zniknął. - Musimy już wracać - Oznaczało to koniec naszego dnia. Najprawdopodobniej koniec "pokoju" i chwilowego szczęścia z przebywania razem. Mieliśmy wrócić do rzeczywistości, do szkoły, do przyjaciół do ciszy między nami, ja do Kasji.... W okolicach serca poczułem narastający ból, chociaż nie byłem tego świadomy. Zdawało mi się po prostu, że zamiast serca mam czarną dziurę w klatce piersiowej. Kiedy zleciał ten czas? Jak to możliwe? Chciałem jakoś przeciągnąć tą chwilę, ale wiedziałem, że to bezsensowne.
- Tak. Tak, masz rację. Chodź... smarkulo - Miałem nadzieję, że chociaż w ten sposób i chociaż na chwilę zapomnimy o tym, że za jakieś piętnaście minut praktycznie przestaniemy dla siebie istnieć. Ale Victoire tylko uśmiechnęła się blado i nic nie mówiąc, kroczyła u mojego boku w stronę szkoły.
Długo szliśmy w ciszy. Byliśmy już tuż przy drzwiach wejściowych, kiedy Blondi w końcu się odezwała.
- Myślisz, że ktoś zauważył, że nas nie ma? - zapytała, nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem.
- To znaczy?
- No wiesz, nauczyciele.
- Ach, oni. Nie, nie sądzę. A nawet, jeśli, to dla mnie ma to naprawdę małe znaczenie.
- Dostaniesz szlaban.
- Nie pierwszy i nie ostatni, Weasley.
- Dziwny jesteś.
- Uznam to za komplement.
Zachichotała.
W końcu!
- Nie pochlebiaj sobie - Wyszczerzyła zęby i spojrzała na mnie dumnie (nareszcie na mnie spojrzała), kiedy otworzyłem przed nią drzwi.
- Oboje wiemy, że jestem cudowny, nie ma co się okłamywać!
Szturchnęła mnie łokciem w bok. Zaśmialiśmy się razem.
Przed nami wyrosła, jak spod ziemi, smukła postać z założonymi na biodra rękami. Kasja mierzyła nas wzrokiem, praktycznie torturując przy tym Vickie. Jakoś nagle strasznie mnie to rozzłościło. Miałem wielką ochotę powiedzieć jej w tym momencie, co o niej myślę. Byłem dumny z Weasley, że nie tylko wytrzymywała chłodne i oceniające ją spojrzenie Kasji, ale też potrafiła sama być dumna.
- Kasja - bąknąłem, kompletnie zaskoczony jej obecnością. Kompletnie zapomniałem, że mieliśmy się spotkać.
- Szukałam cię - syknęła, rzucając spojrzenia na Blondi. - Chace i Sterling mówili, że poszedłeś do Hogsmeade. Z... Victoire, tak? - Uśmiechnęła się do niej chłodno. Victoire skinęła głową. - Nic mi o tym nie mówiłeś. Mieliśmy się spotkać.
- Tak wyszło.
- Och, to twój płaszcz? - Wskazała głową na dziewczynę obok w sporo na siebie za dużej, męskiej jesionce.
- Mój.
- Mhm - Chyba zauważyła, że zaczyna mi nie pasować jej nastawienie, bo szybko zmieniła minę na wyjątkowo miłą i słodką, co swoją drogą było jeszcze gorsze niż jej dąsy i zazdrość. - Ale to nic - zaszczebiotała, zbliżając się do mnie. - Tęskniłam - zamruczała, zarzucając mi ręce na szyję i wpijając się swoimi ustami w moje. Byłem na tyle zszokowany, że nie potrafiłem się ruszyć, ani tym bardziej jej od siebie odsunąć. Poza tym... to była moja dziewczyna, tak?
Wplotła palce jednej dłoni w moje włosy, a drugą położyła gładko na moim ramieniu. Nie zamykałem oczu tak, jak ona; kątem oka spojrzałem na Victoire. Nie potrafię słowami opisać jej miny... Chyba nigdy w życiu nic tak mnie nie bolało, jak wyraz jej twarzy w tej chwili. Oddychała szybko i płytko, z wyraźnym trudem, oczy zaczerwieniły jej się, usta miała lekko rozchylone. Dłonie opuściła bezwładnie wzdłuż ciała. Wyglądała na taką słabą i... zrezygnowaną. Cierpiała? Z powodu pocałunku? Wyobraziłem sobie ją z jakimś pięknisiem i... aż się we mnie zagotowało. Mimo starań Kasji, nie potrafiłem myśleć o niczym innym.
W końcu Reader oderwała się ode mnie, a ja mogłem zaczerpnąć oddechu. Uwiesiła się mojego ramienia, a ja mogłem tylko patrzeć na Victoire.
- Byłabym zapomniała! Kochani, mam niesamowitą nowinę! - I nie czekając na pytania, jaką, kontynuowała. - Spędzam święta razem z wami! - zawołała, patrząc tylko na Victoire, zupełnie tak, jakby właśnie wbijała ostatni gwóźdź do jej trumny. - Zaprosiła mnie wasza babcia! Jadę do Nory - Ostatnie trzy słowa podkreśliła odpowiednio, unosząc tryumfalnie brew do góry.
Nie...
Nie, nie, nie, nie!
- Tak, to naprawdę... niesamowita wiadomość - szepnęła z przekąsem Weasley. - O, em, przypomniałam sobie, że muszę... że mam jeszcze do zrobienia... e-esej - Widać było gołym okiem, że kłamie. Odchrząknęła. - Pójdę już.
Nie czekając na pożegnania, niemalże wybiegła z Sali Wejściowej.