wtorek, 5 czerwca 2012

03. Hogsmeade



Wypady do Hogsmeade zawsze przebiegały według tego samego schematu; najpierw szliśmy do sklepu Zonka, nabyć jakieś zabawne gadżety (co swoją drogą odrobinkę już nam się nudziło; chyba zaczęliśmy w końcu dorastać - ha, zabawny jestem), następnie obowiązkowo musieliśmy mieć "swoją chwilę" polegającą na włóczeniu się po miasteczku, a głównie w okolicach Wrzeszczącej Chaty. Uwielbiałem to miejsce. W końcu to przez mojego ojca zostało tak nazwane, to przez niego Chata została wybudowana. Przypominała mi ona, kim jestem, przypominała o rodzicach. Dużo dowiedziałem się od Harry'ego na temat Huncwotów. Wygląda na to, że wdałem się w mojego wujka - Syriusza, jeśli już miałbym wybierać. Wybacz tato.
Nie mogliśmy też oczywiście ominąć wspaniałego Pubu pod Trzema Miotłami. Nadal piękna (mimo wieku) madame Rosmerta i jej zachwycająca pomocnica, młoda kelnerka - Juliette stały się niemal koniecznością. Odkąd Juliette pojawiła się w Trzech Miotłach, Chace wyjątkowo domagał się odwiedzania pubu. Ani mnie, ani Sterlinga to nie dziwiło. Juliette była na prawdę ładna, chociaż niezbyt bystra. Chace'owi to nie przeszkadzało.
Na koniec po prostu musieliśmy zawitać jeszcze do Miodowego Królestwa po zapasy słodyczy do czasu kolejnego wypadu do miasteczka, a także po to, by przywitać się z panem Fellem - starszym panem, właścicielem sklepu. Każdy z nas miał tą słabość, że przechodząc obok szyldu sklepu, zastawionego nieziemskimi smakołykami, nie mógł go ominąć. Wydanie tu czasami nawet kilku galeonów łącznie było w naszej naturze i tyle. Nie osądzajcie nas! Nie wierzę, że wszyscy jesteście tacy święci i nie opychacie się nigdy słodkościami aż do momentu, kiedy zrobi wam się niedobrze. Otóż, ja tak mam. Dobrze, że dość szybko kończą się moje możliwości, inaczej mógłbym zbankrutować.
Nieco inaczej miały się sprawy, gdy urządzaliśmy sobie wycieczki na własną rękę. Wtedy głównie zajmowaliśmy się siedzeniem w Gospodzie Pod Świńskim Łbem (nie wiem, jak to możliwe, ale Aberforth Dumbledore nadal był tam właścicielem, a przecież miał jakieś... 130 lat! Na pytania o jego wiek, zbywał nas zawsze czymś w stylu "Mam swoje sposoby". Podejrzewam, że nikt nie był w stanie powiedzieć, jak on to robił) i oczywiście szwędaliśmy się po miasteczku (nierzadko szukając jakichś przyjezdnych dziewczyn, czego zawsze pomysłodawcą był Chace). Rzecz jasna, wszystko to dzięki niesamowitej i niezawodnej Mapie Huncwotów. Czasami korzystaliśmy też z peleryny niewidki. Prawdą jest, że wszystko to należało do Harry'ego, ale on uznał, że jako syn jednego z Huncwotów, powinienem wręcz być w posiadaniu tejże mapy i zasługuję na jego pelerynę. Ciekaw jestem, czy on, aby na pewno wiedział, co robi.
Tym razem była to właśnie jedna z naszych samotnych wypraw. Chace przygotował się już nawet na sporą dawkę Ognistej Whisky w Gospodzie. Sterling użył swoich najlepszych perfum i ubrał na twarzy cudowny uśmiech, co sprawiło, że był o wiele przystojniejszy; widać udzielił mu się nastrój Chace'a.
Darowaliśmy sobie pelerynę niewidkę, a z samą mapę ruszyliśmy na trzecie piętro. W sumie pelerynę uznaliśmy za zbędną; nie zależało nam, czy ktoś nas zobaczy, albo czy dostaniemy szlaban (gorzej byłoby z punktami ujemnymi, bo kolejnych Gryfoni mogliby nam już nie wybaczyć). Poza tym nauczyciele zdążyli już się przyzwyczaić do naszych eskapad. Staliśmy już przy posągu Jednookiej Wiedźmy, a Chace podskakiwał z podniecenia, najwyraźniej licząc na spotkanie z Juliette. Albo na jakąkolwiek inną dziewczynę, która by go chciała. Nie żałujcie go, miał wyjątkowo cienkie teksty i to przez nie zawsze dostawał kosza.
Wyciągnąłem różdżkę, by użyć odpowiedniego zaklęcia. Wszyscy znaliśmy je doskonale, ale zazwyczaj ja czyniłem honory.
- Dissendium! - szepnąłem, stukając drewienkiem o kamienny posąg.
- Mogę wiedzieć, co wy wyprawiacie? - Jak na rozkaz, cała nasza trójka odkręciła się w stronę właściciela... a w zasadzie właścicielki głosu, jednocześnie starając się zakryć swoimi ciałami wejście do Hogsmeade. Kiedy zobaczyłem, kim była owa osoba, zbladłem. Z trudem przełknąłem ślinę, by po chwili wyszczerzyć się w sytuacyjnym, jakże sztucznym uśmiechu.
Ciężko powiedzieć, czy Victoire Weasley była wściekła, czy zaciekawiona, bo minę miała kata wydającego wyrok. Chace co chwilę na mnie spoglądał, jakby oczekiwał ode mnie jakiegoś sensownego wytłumaczenia się z sytuacji. Z drugiej strony zarobiłem kuksańca od Sterlinga. Nie jestem cudotwórcą, ludzie! Victoire czekała cierpliwie, skacząc od jednego do drugiego fiołkowym spojrzeniem.
- A gdzie przywitanie, Weasley? - palnąłem pierwsze, co mi przyszło do głowy.
- Teraz oczekujesz ode mnie przywitania? - Uniosła do góry swoje równe, ciemne brwi. Świetnie, teraz wkopałem się jeszcze bardziej...
- No wiesz...
- Zazwyczaj na korytarzu ledwo mnie dostrzegasz, Lupin - prychnęła. Tak, była zdecydowanie wściekła. Może nawet i na mnie? No dobra! Na pewno na mnie.
- Jak możesz tak mówić, Victoire? Oczywiście, że cię dostrzegam - Nie minąłem się z prawdą. Kogo, jak kogo, ale ją mógłbym zauważyć nawet z odległości kilometra.
- Jasne, tylko jakoś się nie kwapisz, do witania mnie jakimkolwiek "cześć". Więc to jednoznaczne z ignorancją.
- To nonsens. Zawsze mówię ci "cześć", kiedy cię widzę - Przyznaję, teraz już łgałem, jak najęty.
- Nie jestem naiwna, Ted - Posłała mi tak jednoznaczne spojrzenie, że wprost nie mogłem nie wiedzieć, o co chodzi. Każdy byłby w stanie się domyślić, gdyby tylko wiedział, co się działo. Nawet Chace.
Kukurydza. Pocałunek. Kasja i ja...
- Wiem o tym - bąknąłem.
Kilka chwil ciążącej nam wszystkim ciszy, sprawiło najwyraźniej, że Victoire przypomniała sobie, z jakiego powodu nas zaczepiła, bo ciekawskim spojrzeniem zaczęła znów zaglądać nam za plecy. Całe szczęście, że byliśmy od niej o przynajmniej głowę wyżsi i z półtora razy cięższy i szerszy. Nie, żebyśmy byli jacyś spaśnięci; po prostu to ona była chucherkiem. Chace chrząknął znacząco.
- Dowiem się, co robicie z tym posągiem?
- My tylko... - zacząłem, szukając pomocy u przyjaciół.
- ... stoimy... - Przyszedł mi na ratunek Chace, z czym zaraz pospieszył także Sterling.
- ... koło posągu - dokończył Higgs.
- Właśnie - Posłałem jej uśmiech. Victoire skrzyżowała ręce na piersiach.
- Wy to tak na poważnie? Myślicie, że nic nie widziałam? - Wymieniliśmy znaczące spojrzenia pełne nadziei. - Gdzie prowadzi to przejście?
- Jakie przejście? - mruknął Chace, genialnie udając zaskoczenie jej pytaniem. Oczywiście nie w porę. O Słodka Morgano, uwielbiam tego gościa...
- Ted?
- A co chcesz wiedzieć?
- Przejście! - Zaczynała się denerwować. Moja sytuacja niewiele na tym zyskiwała, bo chociaż mogłem, na chwilę oderwać wzrok od jej przepięknej, choć teraz nieco pociemniałej, twarzy, to wolałem, żeby się na mnie nie wściekała. Pamiętam, jak się wściekła, kiedy zabrałem jej lalkę, mając 9 lat... Psychika chyba nigdy mi się po tym nie odbuduje.
- No tak. Widzisz... To jest... przejście do lochów - Słyszałem, jak chłopaki wzięli głęboki oddech.
- I po to wam kurtki, tak?
- Straszne z nas zmarźluchy.
- Świetnie! Chciałam zapytać profesor Morthen o moją ocenę z ostatniego eseju, bo nie było mnie na lekcji - Ruszyła ku przejściu, ale my tylko jeszcze bardziej ścisnęliśmy się do siebie i do posągu, blokując jej przejście. - Odbiło wam?
-Nie, czemu?
- To nie wygląda najlepiej dla postronnego widza. Trzech facetów ściskających się do siebie, jak pingwiny.
- Daj spokój, sama wiesz, że Chace i Sterling są całkiem przystojni nie mógłbym tak po prostu być na to obojętny; praktycznie mieszkamy razem. Wyobraź sobie, kiedy wieczorem ganiają w samych gatkach i...
- Oszczędź mi tego - przerwała mi w porę Victoire
- Tak, nam też - burknął Sterling. - Chyba mi niedobrze.
- Stary, nic nie mówiłeś o zmianie orientacji seksualnej - oburzył się Chace.
- A co, szukałbyś u mnie szczęścia?
- Wyprowadziłbym się.
- Ej, nadal tu jestem. Później pogadacie o swoich problemach łóżkowych, kochasie, a teraz puśćcie mnie do tego przejścia - Skrzyżowała ręce na piersiach.
- Ale tam jest...
- Brudno.
- I śmierdzi.
- Są pająki.
- Świetnie, jak w domu! - Puściła nam perskie oczko. Prawda była taka, że w Muszelce (tam gdzie mieszkała) było nieskazitelnie czysto, bo Fleur nie zniosłaby ani ociupinki kurzu.
- To nie jest najlepszy pomysł.
- Niby, czemu? - prychnęła.
- Bo nie wypada damie wchodzić do takiego bagna - zamruczał Chace.
- Zaryzykuję.
Nie było wyjścia, szczególnie, że Sterling ustąpił jej. Był wyjątkowo łagodny, jeśli chodzi o dziewczyny. Oczywiście chyba, że wyjątkowo miał humor na droczenie się z kimś albo, jeśli pokłócił się z ojcem o Quidditha.
- To, co? Idziecie ze mną?
- Chyba nie mamy wyjścia - mruknąłem. Victoire wkroczyła pewnie w korytarz, a my tuż za nią. Nie przeszliśmy nawet kilka kroków, kiedy usłyszałem czyjś bieg za sobą. Odwróciłem się, widząc, jak Sterling i Chace uciekają w popłochu ku wyjściu wewnątrz posągu.
- Ej no, chłopaki, poważnie?! - zawołałem za nimi rozpaczliwie, już kompletnie tracąc wiarę w ludzi.
- Sorki Ted, no wiesz, zapomniałem, że ja muszę... że w zasadzie powinienem... i że to jest... no i dlatego właśnie... i tego no, więc nie mogę zostać, sam rozumiesz. Sprawa wagi państwowej! - kręcił Chace, wychodząc już na światło.
- A ja muszę mu pomóc. Trzymaj się, stary! - I tyle było ich widać.
- Zdrajcy! - ryknąłem jeszcze, wypowiadając moje aktualne zdanie o nich.
Zaległa chwila ciszy, w której Victoire zaszurała tylko butami i chrząknęła znacząco. Po raz pierwszy od czasu kukurydzy zostaliśmy sami.
- Wygląda na to, ze nas olali - zacząłem, a ona skinęła tylko głową. - To, co? Idziemy? - Szczerze mówiąc, bardzo chciałem pójść. Tak długo starałem się z nią nie rozmawiać i jej unikać, że chyba coś we mnie pękło i teraz w życiu bym się nie wycofał, Zaskoczyło mnie to.
Ona wydawała się być tym jeszcze bardziej zdziwiona niż ja. Najwyraźniej myślała, że będę chciał wracać. Doskonale wiedziała, że ten skrót nie prowadzi do podziemi. Uśmiechnęła się lekko i całkiem miło odpowiedziała:
- Jasne.
Szliśmy gęsiego - ona pierwsza, a ja tuż za nią. Napawałem się jej obecnością i tym, że chyba po raz pierwszy od dłuższego czasu nie wścieka się na mnie, a ja nie sprawiam jej przykrości. Niezmiernie dużo to dla mnie znaczyło. Victoire miała wyjątkowo zwiewny i kuszący styl chodzenia, ale jestem niemalże pewien, że robiła to nieświadomie. Tylko, dlaczego ja muszę za tą jej nieświadomość pokutować? No ja się pytam, za co?
- Zimno tu - szepnęła, dygocąc na całym ciele. No tak, środek zimy, a jedyne, co ona miała na sobie, to szkolny mundurek (swoją drogą idealnie podkreślający jej figurę, o ile w ogóle szkolny mundurek może podkreślać figurę). W sumie fakt, my byliśmy (a w zasadzie teraz to już tylko ja) przygotowani na taką ewentualność i każdy miał jakąś kurtkę.
- Wybacz, Vickie - Rzuciłem się do zdejmowania płaszcza i narzuciłem go na jej ramiona. - Cieplej?
- Tak, dziękuję. Ale nie możesz iść po takim zimnie bez kurtki! To wykluczone, wracamy - Zawróciła w miejscu, wpadając tym samym na mnie, czego chyba żadne z nas się nie spodziewało. Przez krótką, cudowną chwilę trzymałem ją w ramionach, żeby tylko się nie przewróciła. Uniosła głowę do góry, patrząc mi w twarz, co praktycznie odjęło mi nogi.
Otrząśnij się, Lupin, bądź mężczyzną.
Kiedy serce biło mi już z prędkością światła, zorientowani, co się dzieje, odskoczyliśmy od siebie. Victoire wypuściła powietrze, jakby przez cały ten czas wstrzymywała oddech.
- Dam radę, smarkulo. Idziemy, bo następnym razem ani myślę cię tu przyprowadzać - Wyszczerzyłem zęby, próbując jakoś rozluźnić napiętą atmosferę. Udało się, bo Vickie zaraz prychnęła, tupiąc nogą.
- Nie jestem smarkulą, Lupin, mam piętnaście lat.
- Cóż za podeszły wiek.
- Nie nabijaj się ze mnie, ostrzegam cię.
- A co mi zrobisz? Uszczypniesz mnie?
- Naślę na ciebie Jamesa i wtedy zobaczymy.
- Dobra, dobra! Rzuć na mnie Cruciatus, ale oszczędź mi tą małą zarazę. Poza tym, wiesz, że groźby są karalne?
- I co, doniesiesz na mnie? A masz, chociaż dowód?
- Oczywiście, wszystko się nagrywa.
Zachichotała, zdecydowanie nie wierząc w moje słowa. Nic dziwnego.
Szliśmy jeszcze przez jakiś czas, dopóki przed nami nie pojawiło się wejście (w klapie w podłodze, a u nas na suficie) do Miodowego Królestwa.
- A teraz, co robimy? - Victoire obejrzała się na mnie wielkimi oczyma. Uśmiechnąłem się do niej.
- Chodź.
Wszedłem po drabinie i podniosłem klapę. Victoire weszła tuż za mną, rozglądając się dookoła oniemiała.
- Gdzie my jesteśmy? - szepnęła, najwyraźniej uważając, że powinniśmy zachowywać się cicho.
- W piwnicy Miodowego Królestwa - odpowiedziałem zupełnie normalnym głosem.
- Jak nas ktoś zobaczy? - Spojrzała na mnie wystraszona. Zaśmiałem się i pokręciłam głową.
- Panie Fell, to ja, Ted Lupin! Przyprowadziłem koleżankę, Victoire! Możemy wejść? - krzyknąłem tak głośno, że Weasley złapała mnie za rękaw (co bardzo mi się spodobało), kuląc się i czekając na wrzaski, czy wyganianie nas miotłą przez właściciela sklepu (swoją drogą, starszego, niesamowicie dobrego i wyrozumiałego człowieka. Oczywiście Blondi nie mogła tego wiedzieć; nikt nie znał tego człowieka tak dobrze, jak my).
- Teddy? Wchodźcie, zapraszam!
Rozległ się odgłos ciężkich kroków i stukot drewnianej laski. Weszliśmy na schody, a kiedy byliśmy u ich szczytu, drzwi kończące je, otworzyły się i stanął w nich pan Fell we własnej osobie. Na wąskich ustach, otoczonych siecią licznych zmarszczek, malował się uśmiech, a nieco zamglone oczy - nabrały wyrazu. Mimo swoich siwych, nieco rzadkich włosów i zgarbionej postawy, sprawiał (przynajmniej dla mnie) miłe pierwsze wrażenie, człowieka doświadczonego życiem. Wpuścił nas do sklepu, silnie zapraszając także na herbatę. Zerknąłem na nieco spłoszoną Weasley i... zgodziłem się za nas oboje. Poza tym, było mi cholernie zimno, zważywszy na to, że ta blond-piękność przywłaszczyła sobie mój płaszcz.
- Gdzie reszta ferajny? - zapytał uprzejmie pan Fell.
- Przestraszyli się tej tutaj - Wyszczerzyłem zęby i skinąłem głową w kierunku Victoire. Zmrużyła oczy, najwyraźniej myśląc, że jest groźna. Parsknąłem śmiechem. Wyglądała, jak ofuknięta mała dziewczynka. Pan Fell spojrzał na Vickie.
- Nie wierzę, że ta śliczna panienka jest tak przerażająca. Chociaż... tamta dwójka własnych cieni się boi - Zachichotał, prowadząc nas za ladę, a następnie po schodach, na pierwsze piętro kamienicy, gdzie znajdowało się małe, choć bardzo przytulne mieszkanko.
- Kawę, herbatę... gorącej czekolady? - zagaił, aż rwąc się do jakiejś roboty.
- Ja to zrobię, panie Fell - zaoferowałem się, kładąc mu rękę na wątłym ramieniu. Staruszek pociągnął nosem i spojrzał na mnie tak, jak dziadek mógłby patrzeć na swojego wnuczka. - Czego się napijesz? - rzuciłem do Victoire, idąc do "kuchni", która była po prostu częścią całkiem sporego salonu, w którym się znajdowaliśmy, oddzieloną tylko prostokątnym, jesionowym stołem i czterema krzesłami od kompletu. Kiedyś zapytałem Fella o ilość krzeseł... w końcu mieszkał tu sam jeden.
"Jedno krzesło wyglądałoby tutaj bardzo niestosownie, dwa to oznaka złego wychowania. Nie mogłem także umieścić tu trzech, bo popsułoby to wygląd całego pokoju; byłoby niesymetrycznie. Ale cztery jest już w sam raz." Postanowiłem sobie, że zapamiętam jego zdanie na ten temat i kiedy będę miał własny dom przenigdy nie umieszczę w nim mniej krzeseł niż cztery. Poza tym, jego syn, synowa i wnuczka (siedmioletnia, więc Chace nie mógł jej jeszcze podrywać) mieszkali naprzeciwko; często odwiedzali staruszka, a także pomagali mu w sklepie.
- Czekoladę - mruknęła speszona. Uśmiechnąłem się.
- Pójdzie ci w biodra - Puściłem do niej perskie oczko.
- Pójdzie w cy... - Zerknęła na Fella. - ...w coś innego.
Parsknąłem śmiechem. Biedny pan Fell; ta mała wredolica już całkiem go zdemoralizuje.
- A pan?
- Ja też chętnie napiję się czekolady.
- Jak wszyscy, to wszyscy. Jest tam gdzie zawsze? - dopytywałem jeszcze, chcąc się upewnić, zanim otworzę drewniany słupek, w którym zazwyczaj cukiernik trzymał czekoladę.
- Tak, tak.
Przystąpiłem do czynności, pozostawiając Weasley dla pana Fella. Czuła się wyraźnie tym skrępowana, co muszę przyznać, wyjątkowo mnie bawiło. Wiem, wiem podła świnia ze mnie, ale dobrze mi z tym.
- Jest pani niesamowicie urodziwą panną - zaczął Fell z podziwem. No, Ameryki to on nie odkrył.
- Dziękuję i... Bardzo proszę... jestem Victoire - sprostowała, najwyraźniej nie czując się jeszcze "panią". Nic dziwnego; dzieciak miał piętnaście lat.
- Victoire - Kiwnął głową, uśmiechając się do dziewczyny. - Maggie pewnie płonęłaby z zachwytu nad tobą, droga Victoire. Jestem pewien, że dopilnowałaby, żeby Teddy przyprowadzał cię tu tak często, jak tylko byłoby to możliwe... najlepiej codziennie.
- Maggie?
- Moja zmarła żona, duszko.
- Bardzo mi przykro - szepnęła Blondi.
- Zupełnie niepotrzebnie. To była bardzo odważna osóbka i chyba jedna z najtwardszych, jakie znałem. Zmarła podczas Bitwy o Hogwart, czyli w najgodniejszy sposób, w jaki czarodziej może umrzeć. W walce. Śmierciożercy... bleh... nie zdążyłem... dobiec na czas... - Staruszek oddychał coraz szybciej i głośniej, łapiąc się za serce. Podszedłem szybko do niego i ścisnąłem go za ramiona.
- Już wszystko dobrze, panie Fell. To było dawno, proszę się tak nie nadwyrężać, bo znowu dostanie pan palpitacji, a wtedy to już na pewno do pana nie przyjdę - Dziadek uśmiechnął się, powoli dochodząc do siebie.
- Twoje groźby są bez pokrycia, mój drogi Teddy. Musiałaby mi wyrosnąć czyrakobulwa na głowie, żebym ci uwierzył - Mrugnął do Victoire.
- Ja... bardzo przepraszam, nie chciałam pana...
- Ted przesadza, moje dziecko, nie słuchaj go. To tylko zbieg okoliczności. Stary jestem, co zrobić - Skinęła głową, ale bez większego przekonania.
- Ja przesadzam! No proszę, człowiek stara się być troskliwy i jak mu się za to odwdzięczają - Wymachiwałem łyżeczką, nieco kolorując sytuację, ale i tak żadne z nich mnie nie słuchało.
- U-urodziłam się w drugą rocznicę tej bitwy - wyznała Weasley z miną winowajcy. No nie, ta dziewczyna mnie rozbrajała; czy ona właśnie czuła się winna śmierci tej biednej kobiety? Poważnie?!
- Ach, już teraz rozumiem skąd to imię - zawołał wesoło Fell, jakby przed chwilą odgadł hasło do krzyżówki. - Ale chyba nie jest to angielskie imię?
- Nie. Moja mama jest francuską.
- Francuską, powiadasz? To bardzo interesujące, moja duszko. A mówisz po francusku?
- Oui, monsieur! Ma maman m'a appris (fr. Tak, proszę pana! Mama mnie nauczyła) - zaszczebiotała po francusku z zapierającym dech w piersiach, uśmiechem.
- En ce cas, c'est très gentil de sa part (fr. W takim razie, to bardzo ładnie z jej strony) - odpowiedział, jakże dumny z siebie Fell. Akcent miał nieporównywalnie gorszy niż ona.
- Hej, ja też chcę coś rozumieć z rozmowy! - zaprotestowałem, niosąc trzy gorące i przepysznie pachnące czekolady w filiżankach.
- Przecież znasz francuski - zauważyła Victoire, biorąc ode mnie jedną z filiżanek.
- "Znasz", to zdecydowanie za dużo powiedziane.
- On tak tylko mówi. Kiedy maman uczyła czegoś mnie, zaraz do niego z tym biegłam i powtarzałam mu, kiedy byliśmy jeszcze mali. W końcu wzięła nas oboje i uczyła razem.
- Zapomniałaś tylko dodać, że mi nie szło to najlepiej.
- Po prostu do mnie Fleur mówiła cały czas po francusku - Wzruszyła ramionami.
- Zbyt wiele pokłada nadziei w ludziach - mruknąłem do Fella.
- To wiele wyjaśnia - odpowiedział, chichocząc z naszych przekąsów. - Wszystkie francuski są takie ładne? - szepnął do mnie. Zachłysnąłem się napojem, śmiejąc się. Victoire spłonęła rumieńcem.
- Ja... moja prababcia była wilą i to wszystko - mruknęła. Dopiero teraz, po tym, w jaki sposób to powiedziała, zauważyłem, że ona wcale nie uważa się za ładną. Tak, jakby jej uroda nie była czymś, z czego mogłaby być dumna, czy zadowolona, ale że jest taka tylko i wyłącznie, dlatego, że w jej żyłach płynie krew wili. To brzmi nieco dziwnie, ale dla mnie nawet ma sens. Obiecałem sobie ją kiedyś o to spytać.
- To niesamowite! - Pokiwał z uznaniem głową pan Fell.
- Tak... niesamowite.



Wyszliśmy ze sklepu na świeże powietrze w ciszy i z uśmiechami na twarzach. Miło było znów widzieć, jak uśmiecha się w moim towarzystwie. Nie widywałem jej takiej zbyt często. Widać postać pana Fella przypadła jej do gustu; ja z kolei nie marzłem już, bo staruszek pożyczył mi jesionkę swojego syna, która była już na niego za mała (John nie był gruby, ani nic z tych rzeczy. On po prostu był w sobie zbity. A i nie myślcie sobie, że ze mnie takie chucherko! Może nie należę do najgrubszych, ale nie jest ze mną też tak źle). Poza tym każde z nas miało ze sobą całkiem sporą torebkę ze słodyczami.
- Myślisz, że mnie polubił?
- Polubił? Żartujesz? W tym wypadku "polubił" to spore niedomówienie.
- Akurat. Podobno jestem taka okropna, że nawet Chace i Sterling się mnie wystraszyli?
- Ted! - zawołał ktoś z tyłu. Machinalnie odwróciłem się ku właścicielowi głosu. Mający nieco ponad trzydzieści lat, syn pana Fella machał w moją stronę wesoło. - Znów zwiałeś z lekcji?
- Chciałbym, John, ale nie tym razem.
- Czekaj, czy to czasem nie mój stary płaszcz?
- Jakbyś zgadł! Mój niestety wziął ktoś inny - Wskazałem na Weasley skinieniem głowy, na co John zaśmiał się tylko głośno.
- Wszystko jasne! W takim razie miłego spaceru i do następnego razu!
Uniosłem rękę w geście pożegnania, zaraz odkręcając się w kierunku naszej dalszej drogi.
- To był syn pana Fella, John - wyjaśniłem.
- Jakoś się domyśliłam.
- O czym to my... a tak, jesteś okropna, Victoire - Specjalnie użyłem takiego tonu, jakby to było coś oczywistego. Weasley zamachnęła się i zdzieliła mnie za długim rękawem mojego płaszcza w ramię.
- Wcale nie! - zaprotestowała. Odchyliłem głowę do tyłu i wybuchnąłem śmiechem.
- Okropna jesteś, smarkulo! - Wyszedłem odrobinę przed nią.
Victoire zarumieniła się ze złości i zerwała do biegu, by mnie dogonić i prawdopodobnie zdrowo walnąć.
Zrobiłem unik.
- Ha, pudło mała! Musisz się bardziej postarać.
- Ach, tak?
Wystrzeliła do przodu, ledwo zdążyłem nabrać śniegu w dłonie. Uciekając i robiąc uniki, lepiłem w dłoniach kulkę, żeby po chwili wycelować nią w Weasley i rzucić. Kulka trafiła ją  w ramię. Oburzenie mieszało się na jej twarzy z zaskoczeniem.
- Ty...
Bitwa na kulki rozpoczęta. Kulka za kulkę. Moje praktycznie wszystkie celne; jej - nieco mniej. Jej uśmiech, miłe zmęczenie, zmarznięte, czerwone dłonie... chyba nigdy wcześniej nie byłem tak szczęśliwy. Patrząc na jej zarumienione policzki i śnieg we włosach, niemal czując blask od niej bijący... człowiek zaczyna się zastanawiać, co robi ze swoim życiem mając przed sobą takie zjawisko. Nawet jej angielskie, czy francuskie (tych nie rozumiałem) wyzwiska pod moim adresem, wydawały się być w jej ustach najsłodszymi pochwałami.
Potężna Morgano, zaczynam głupieć. Zdrowo mnie pokopało i to jest fakt.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, a ja nie miałem dość. Uśmiech Victoire powoli gasł. Na początku nie wiedziałem, dlaczego, a kiedy rzuciłem ostatnią kulkę i nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, myślałem, że po prostu się zmęczyła.
- Co jest, Weasley? Wymiękasz? - Posłałem jej pewny siebie uśmiech, próbując dalej żartować.
- Robi się już ciemno - szepnęła, a blask w jej oczach zniknął. - Musimy już wracać - Oznaczało to koniec naszego dnia. Najprawdopodobniej koniec "pokoju" i chwilowego szczęścia z przebywania razem. Mieliśmy wrócić do rzeczywistości, do szkoły, do przyjaciół do ciszy między nami, ja do Kasji.... W okolicach serca poczułem narastający ból, chociaż nie byłem tego świadomy. Zdawało mi się po prostu, że zamiast serca mam czarną dziurę w klatce piersiowej. Kiedy zleciał ten czas? Jak to możliwe? Chciałem jakoś przeciągnąć tą chwilę, ale wiedziałem, że to bezsensowne.
- Tak. Tak, masz rację. Chodź... smarkulo - Miałem nadzieję, że chociaż w ten sposób i chociaż na chwilę zapomnimy o tym, że za jakieś piętnaście minut praktycznie przestaniemy dla siebie istnieć. Ale Victoire tylko uśmiechnęła się blado i nic nie mówiąc, kroczyła u mojego boku w stronę szkoły.
Długo szliśmy w ciszy. Byliśmy już tuż przy drzwiach wejściowych, kiedy Blondi w końcu się odezwała.
- Myślisz, że ktoś zauważył, że nas nie ma? - zapytała, nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem.
- To znaczy?
- No wiesz, nauczyciele.
- Ach, oni. Nie, nie sądzę. A nawet, jeśli, to dla mnie ma to naprawdę małe znaczenie.
- Dostaniesz szlaban.
- Nie pierwszy i nie ostatni, Weasley.
- Dziwny jesteś.
- Uznam to za komplement.
Zachichotała.
W końcu!
- Nie pochlebiaj sobie - Wyszczerzyła zęby i spojrzała na mnie dumnie (nareszcie na mnie spojrzała), kiedy otworzyłem przed nią drzwi.
- Oboje wiemy, że jestem cudowny, nie ma co się okłamywać!
Szturchnęła mnie łokciem w bok. Zaśmialiśmy się razem.
Przed nami wyrosła, jak spod ziemi, smukła postać z założonymi na biodra rękami. Kasja mierzyła nas wzrokiem, praktycznie torturując przy tym Vickie. Jakoś nagle strasznie mnie to rozzłościło. Miałem wielką ochotę powiedzieć jej w tym momencie, co o niej myślę. Byłem dumny z Weasley, że nie tylko wytrzymywała chłodne i oceniające ją spojrzenie Kasji, ale też potrafiła sama być dumna.
- Kasja - bąknąłem, kompletnie zaskoczony jej obecnością. Kompletnie zapomniałem, że mieliśmy się spotkać.
- Szukałam cię - syknęła, rzucając spojrzenia na Blondi. - Chace i Sterling mówili, że poszedłeś do Hogsmeade. Z... Victoire, tak? - Uśmiechnęła się do niej chłodno. Victoire skinęła głową. - Nic mi o tym nie mówiłeś. Mieliśmy się spotkać.
- Tak wyszło.
- Och, to twój płaszcz? - Wskazała głową na dziewczynę obok w sporo na siebie za dużej, męskiej jesionce.
- Mój.
- Mhm - Chyba zauważyła, że zaczyna mi nie pasować jej nastawienie, bo szybko zmieniła minę na wyjątkowo miłą i słodką, co swoją drogą było jeszcze gorsze niż jej dąsy i zazdrość. - Ale to nic - zaszczebiotała, zbliżając się do mnie. - Tęskniłam - zamruczała, zarzucając mi ręce na szyję i wpijając się swoimi ustami w moje. Byłem na tyle zszokowany, że nie potrafiłem się ruszyć, ani tym bardziej jej od siebie odsunąć. Poza tym... to była moja dziewczyna, tak?
Wplotła palce jednej dłoni w moje włosy, a drugą położyła gładko na moim ramieniu. Nie zamykałem oczu tak, jak ona; kątem oka spojrzałem na Victoire. Nie potrafię słowami opisać jej miny... Chyba nigdy w życiu nic tak mnie nie bolało, jak wyraz jej twarzy w tej chwili. Oddychała szybko i płytko, z wyraźnym trudem, oczy zaczerwieniły jej się, usta miała lekko rozchylone. Dłonie opuściła bezwładnie wzdłuż ciała. Wyglądała na taką słabą i... zrezygnowaną. Cierpiała? Z powodu pocałunku? Wyobraziłem sobie ją z jakimś pięknisiem i... aż się we mnie zagotowało. Mimo starań Kasji, nie potrafiłem myśleć o niczym innym.
W końcu Reader oderwała się ode mnie, a ja mogłem zaczerpnąć oddechu. Uwiesiła się mojego ramienia, a ja mogłem tylko patrzeć na Victoire.
- Byłabym zapomniała! Kochani, mam niesamowitą nowinę! - I nie czekając na pytania, jaką, kontynuowała. - Spędzam święta razem z wami! - zawołała, patrząc tylko na Victoire, zupełnie tak, jakby właśnie wbijała ostatni gwóźdź do jej trumny. - Zaprosiła mnie wasza babcia! Jadę do Nory - Ostatnie trzy słowa podkreśliła odpowiednio, unosząc tryumfalnie brew do góry.
Nie...
Nie, nie, nie, nie!
- Tak, to naprawdę... niesamowita wiadomość - szepnęła z przekąsem Weasley. - O, em, przypomniałam sobie, że muszę... że mam jeszcze do zrobienia... e-esej - Widać było gołym okiem, że kłamie. Odchrząknęła. - Pójdę już.
Nie czekając na pożegnania, niemalże wybiegła z Sali Wejściowej.


02. Zapach cynamonu

10.12.2016r.

Drogi Pamiętniku,
Chyba nic na świecie nie było w stanie uszczęśliwić mnie bardziej niż ferie świąteczne. Zazwyczaj było tak, że ja i babcia Andromeda jeździliśmy po rodzinie, bo dziwnie nam było jadać tylko we dwoje. Babcia bardzo nie chciała, żebym się czuł osamotniony. To ma chyba jakiś związek ze śmiercią moich rodziców, ale z tym już zdążyłem się pogodzić. Umarli za lepszą przyszłość, między innymi, dla mnie, a więc w dobrej wierze.
Poza tym, mam wspaniałą, przyszywaną rodzinkę Potterów i... Weasley'ów (no, oni nie są aż tacy przyszywani). Tak, tak... Victoire Weasley także (ale hej! Jesteśmy kuzynami czwartego stopnia, no więc możemy... zresztą, co ja mówię! To bez znaczenia. Pamiętaj o Kasji, Lupin, pamiętaj o Kasji).
Wracając do świąt, to ciekaw jestem, gdzie tym razem nas powieje. Chociaż tak naprawdę, to nieważne gdzie, bo z babcią zawsze jest fantastycznie. Za każdym razem piecze moje ulubione ciasteczka. O tak, już czuję ten wspaniały zapach cynamonu i żywego drzewka świątecznego w salonie. Zapach świąt. Jestem przekonany, że w Hogwarcie święta też są niczego sobie, ale jednak rodzina, to rodzina, a z moją nie da się nudzić. Sami rozumiecie.
Miałem wiele wyobrażeń moich tegorocznych świąt oraz miejsc, gdzie je spędzę (babcia jeszcze nie przysłała mi sowy z ostateczną decyzją), ale jakoś nigdy, nawet w najśmielszych fantazjach, nie widziałem ich w taki sposób, w jaki widziała je Kasja.
- Cześć, kochanie! - zawołała entuzjastycznie, kiedy po piętnastominutowym spóźnieniu dotarłem w końcu na nasze spotkanie. Już po samym tym, że mnie nie zganiła, no i po tym słodziuchnym uśmiechu na jej chłodnej twarzy wiedziałem, że to, co ma mi do powiedzenia, cóż... raczej mi się nie spodoba. Westchnąłem, starając się wyglądać na niezadowolonego z życia, rasowego przedstawiciela stylu emo. Zawsze kiepsko mi to wychodziło, na serio.
- No cześć - mruknąłem, mając nadzieję, że odechce jej się powiedzenia mi tego czegoś, czego wcale nie chciałem słuchać.
- Coś się stało, Teddy? Wydajesz się być przygnębiony - Zamrugała oczyma, wydymając przy tym usta. Dobra, Kasja Reader była ładna, ale jaki był inny powód, dla którego z nią byłem? Był w ogóle jakiś inny?
- Szkoła. Marzę już o tych feriach - Przynajmniej powiedziałem prawdę. Skąd miałem wiedzieć, że to o tym chciała mi powiedzieć?! Inaczej skierowałbym temat na coś innego... np. Chace'a. Nie wiem, czemu, ale Wood jakoś nie przypadł Kasji do gustu. W sumie Chace także za nią nie szalał. Jeśli nie liczyć jej wyglądu, rzecz jasna. To go zawsze przyciągało, szczególnie, że przez całą szkołę nie mógł sobie znaleźć dziewczyny, jeśli nie liczyć jakiejś piegowatej okularnicy w pierwszej klasie.
- Cieszę się, że o tym wspominasz - podchwyciła od razu temat, uśmiechając się jeszcze szerzej, chociaż byłem przekonany, że już bardziej się nie da. Przekląłem w myślach. - Bo widzisz, rozmawiałam z tatkiem i zgadnij, co? - Nie czekając na moją odpowiedź dokończyła, klaszcząc w ręce:
- Rodzice zapraszają cię na święta do nas!
Nie wiedziałem, czy mam zacząć płakać, czy się śmiać. Z jednej strony perspektywa straszna, z drugiej - świetny żart. Tylko, że ona zazwyczaj nie żartowała. Po moim trupie, Kasja! Ludzie, ona wprost nie mogła mówić poważnie, przecież chodzimy ze sobą... ja wiem? Jakieś pół roku. I mam nagle wpaść do niej do domu na święta? Bez przesady. Pomyślałem o babci; była dla mnie wprost genialnym wykrętem. Wybacz, babciu.
- Wiesz, moja droga, jest jeszcze Andromeda i… nie mogę jej tak samej zostawić - powiedziałem szybko, smutnym tonem. O, jakże mi było smutno. Kasja machnęła ręką lekceważąco, jakby nie widziała w tym żadnego problemu. Ja widziałem. I to całkiem spory.
- Jesteś zaproszony razem z babcią, głuptasku - zaśmiała się, jakbym faktycznie powiedział coś wyjątkowo głupiego. Uraziła mnie tym, wiem to dziwne, ale prawdziwe.
- To urocze z twojej strony... no i ze strony twoich rodziców - zacząłem, przyglądając się jej uważnie i starając się mieć przepraszający wyraz twarzy. Pokiwała głową w oczekiwaniu na to, co dalej powiem. - Ale chyba będę musiał odmówić.
- Nie rozumiem - mruknęła, już chłodniejszym głosem. Założyła ręce na biodra, najwyraźniej szykując się do kontrataku. - Niby, czemu musisz odmówić, Ted? - O, jak miło w końcu nie widzieć tego przesłodzonego uśmiechu i słyszeć moje imię w jego normalnej, a nie zdrobnionej formie ("Teddisiunieczkuniuniuniuniu"... Słodka Morgano).
- Obawiam się, że to nadal nic nie zmienia. Widzisz, za każdym razem gdzieś wyjeżdżamy i babcia nie znosi sprzeciwów. Gotowa mnie za to zamordować - Wywróciłem oczyma chcąc dodać do tego nieco irytacji. Tak naprawdę babcia raczej nie miałaby nic przeciwko.
- Już pisałam do Andromedy - Uśmiechnęła się do mnie z wyższością. Czułem, jak blednę. Matko, ta dziewczyna zaczynała mnie już powoli... przerażać, denerwować? Różne inne synonimy tych wyrazów także by się tutaj nadawały. Poza tym - jakiej Andromedy?! Chyba mi nie chciała powiedzieć, że przeszły z moją babcią na per "ty". Tego bym nie zniósł. To już byłaby przesada. Tylko ja mogę używać jej imienia w taki sposób (wpadasz w paranoję, Lupin)!
- Serio? - syknąłem nieco niegrzecznie. Wisiało mi, jaki w tym momencie mam ton głosu.
- Oczywiście. Powiedziała, że decyzja należy do ciebie - naciskała dalej Kasja, najwyraźniej zupełnie nie rozumiejąc mimiki mojej twarzy. Na gacie Merlina...
- Tylko, że widzisz, obiecałem już Harry'emu, że przyjadę i właśnie miałem o tym mówić babci. Jeszcze w wakacje Harry mnie o to prosił - Potarłem kark, modląc się, by jej nic nie wygarnąć.
- To było dawno - Machnęła lekceważąco ręką po raz kolejny. - Już zdążył o tym zapomnieć.
- Zastanowię się nad tym i dam ci znać. Wyślę sowę do Potterów - Tonący brzytwy się chwyta. Czasami fajnie mieć w takiej rodzince wykręt i wszystko złe zganiać na nią.
- Ted, czy ty, aby na pewno chcesz spędzić ze mną te święta? - Zmrużyła oczy, krzyżując ręce na piersiach i uwydatniając przez to swój biust. Zauważyłem, że jej wdzięki, jakoś przestały na mnie działać. Co ze mnie za facet?!
- Oczywiście, że chcę! - prychnąłem, zupełnie tak, jakby samo jej pytanie mnie uraziło. Kasja zreflektowała się szybko, chwytając mnie pod rękę i ciągnąc wzdłuż korytarza.
- Przepraszam, po prostu bardzo mi na tym zależy - wymruczała.
Tak, mi też zależało. Zależało na tym, by mieć jakąś wymówkę.
- Hej, a może ja przyjadę do ciebie?
Nie odpowiedziałem.
Jakie to szczęście, że tego dnia Kasja już więcej nie wspominała o wspólnym spędzeniu nadchodzących świąt, bo drugi raz mógłbym tego już tak dobrze nie znieść. Widocznie nie chciała mnie ponownie denerwować.



Pod wieczór, kiedy razem z Chacem i Sterlingiem siedzieliśmy w Pokoju Wspólnym Gryfonów (Chace dyskutował zawzięcie ze Sterlingiem na temat taktyki Armat z Chudley podczas ostatniego meczu, dzięki czemu ja mogłem spokojnie odrobić zaklęcia) przyszło moje wybawienie. Po raz kolejny dzisiejszego dnia musiałem pogratulować sobie rodziny. Zawsze niezawodni.
- Głupi jesteś - Chace machnął ręką ze zdenerwowania. Jego policzki pokryte były szkarłatnymi wypiekami złości. - Star (Chace miał to do siebie, że zazwyczaj skracał sobie czyjeś imię do wygodnej dla niego formy, kiedy było zbyt długie), jak on mógł celowo spaść z pięćdziesięciu metrów?! Przecież to nielogiczne. Powiedz mu, Ted - mruknął na mnie, całkowicie pewny swego. "Star" wywrócił oczyma. Sam nie garnął się do gry, ale z pewnością nie można było mu zarzucić ignorancji wobec rozgrywek drużyn zawodowych.
W gruncie rzeczy spodziewałem się takiego obrotu sprawy; moi przyjaciele nie byliby sobą, gdyby nie mieszali mnie w każdą swoją dyskusję. Mój ulubiony moment niemal każdego wieczoru...
- Ja się nie wtrącam. Nie jestem w temacie - odklepałem moją zwykłą śpiewkę, którą jedynie w ciągu tego roku szkolnego powtórzyłem już chyba z milion razy.
- Jak zawsze. Nie ma z ciebie żadnego pożytku, Lupin - skwitował Chace, mrożąc mnie spojrzeniem. Uśmiechnąłem się do niego ze swoistą manierą. Chace prychnął, przypominając tym jakąś naburmuszoną dziewczynę, a to z kolei wywołało salwę śmiechu Sterlinga.
- Co cię tak niby bawi? - warknął Chace, pąsowiejąc jeszcze bardziej. Sterling opanował się jakimś cudem, szybko szukając innego tematu do drwin z kumpla.
- Lepiej przestań się dąsać, Wood i obejrzyj się za siebie - zaproponował, wskazując podbródkiem schodki do dormitoriów dziewcząt. - Czy to czasem nie Skye Dearborn ze swoją świtą?
-Dearborn? - powtórzył głucho Wood, blednąc błyskawicznie, to znowu różowiejąc. Przywodził mi na myśl jakiegoś wyjątkowo niezdolnego kameleona.
- Tak, Dearborn. Ups! Chyba je podsiedliśmy - zauważył Sterling, chichocząc. Chace rozejrzał się wokoło, jakby dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, gdzie usiadł.
- Zabiję cię, Higgs, przysięgam. Spadamy stąd chłopaki - syknął do nas, groźnie. Uniosłem sceptycznie jedną brew. Nigdzie nie miałem zamiaru się ruszać z wygodnych foteli. Byliśmy tu pierwsi i w dodatku starsi, a do tego...
O, cholera, Weasley.
Po krótkim namyśle, musiałem przyznać, że pomysł Chce'a był niczego sobie. Kompletnie zapomniałem, że Victoire mieszkała ze starszym od siebie rocznikiem! Niech mnie sklątka...
Obserwowałem, jak dwie koleżanki Victoire idą w naszym kierunku. Sama Weasley zatrzymała się u dołu schodów, rozglądając się z zacięciem, kiedy to podbiegł do niej mały, czarnowłosy chłopiec - James Potter (ten wredny gad w ciele słodkiego chłopca, nigdy nie zwiastował niczego dobrego; tak przynajmniej sądziłem do tej pory). Mały zaczął coś do niej wykrzykiwać i tupać, co raz nogą. Victoire odwarknęła mu prawdopodobnie coś w stylu "nie ma takiej opcji", tylko, że bez cenzury (tak przynajmniej wynikałoby z ruchu jej warg... o, jakże pięknych warg... Myśl o Kasji, myśl o Kasji). Stanęła nadąsana, przenosząc cały ciężar ciała na jedną nogę. Skrzyżowała ręce na piersiach. Muszę przyznać, że wyglądała prześlicznie. Do twarzy było jej z tą odrobiną zdrowej złości (jako, że w jej żyłach płynęła krew wili, w momentach krytycznych, traciła na urodzie). Z góry było pewne, że Weasley nie ma nawet najmniejszych szans na wygraną ze swoim kuzynem. Ten mały nicpoń miał takie argumenty, jakich nawet najlepszy dyplomata nie byłby w stanie przebić. Nic, więc dziwnego, że ta wilowa piękność wściekała się na niego; co, jak co ale Victoire Weasley nie umiała przegrywać.
Nie trzeba było długo czekać na tryumfalny uśmiech na twarzy Jamesa, a kiedy mały spojrzał w moją stronę... cóż, mogłem się spodziewać, że panna Weasley i jej kuzyn za chwilę będą się tutaj kierować. Nie pomyliłem się.
- Cześć, chłopaki - Moją uwagę rozproszył nieco zachrypnięty głos jakiejś dziewczyny. Spojrzałem w tamtym kierunku, doskonale wiedząc, kto tam stoi. Skye Dearborn uśmiechnęła się do naszej trójki uroczo, szturchając przy tym swoją koleżankę - Arianę Littleford. Drobna szatynka szybko wymamrotała jakieś przywitanie, otrząsając się z własnych myśli. Chórem odpowiedzieliśmy jakieś kiepskie "cześć". Kątem oka zerknąłem na Chace'a, który teraz był koloru pergaminu. Sterling zachichotał, udając po chwili, że to atak kaszlu. Skye zignorowała go kompletnie, kierując się do będącego najbliżej niej Chace'a. - Nie chciałybyśmy wam przeszkadzać, ale to nasze miejsce - Zatrzepotała rzęsami.
Chace rzucił mi spojrzenie błagające o pomoc. Od jakiegoś czasu Skye była na pierwszym miejscu jego prywatnej listy dziewczyn, z którymi kiedykolwiek chciałby mieć coś wspólnego. Nic dziwnego; dziewczyna była pełna wigoru, zabawna, całkiem ładna...
Ściągnąłem usta i lekko pokręciłem głową, dając mu znać, by nie ustępował. Wood przełknął ślinę z trudem. Wyglądał tak, jakby miał ochotę zapaść się pod ziemię. Skye ponaglająco chrząknęła.
- Nie są podpisane. Byliśmy... tu... pierwsi - odpowiedział jej siląc się na luźny ton głosu. Sterling pokiwał głową, chcąc go w ten sposób wesprzeć. Parsknąłem śmiechem na jego podenerwowanie. Potężna Morgano, czy on się jąka przy dziewczynie?!
- Ale to my tu zazwyczaj siadamy - ciągnęła swoje niczym niewzruszona Skye. Nic dziwnego, bo gdyby to mnie takie miękkie kluchy zaczęły przekonywać, że nie ustąpimy... pewnie bym go wyśmiał.
- Nie widzę związku - Chace zmarszczył czoło, widocznie odzyskując cząstkę dawnej pewności siebie. W końcu! Zaczynało już mi się robić wstyd za niego. Jak to dobrze, że czasami włączało mu się coś w stylu "przecież nie mogę dać się zdeptać dziewczynie". Widocznie gracze Quidditha tak mają.
- Należałoby nam ustąpić - wyjaśniła cierpliwie Skye, unosząc wysoko wąskie, ciemne brwi. Chace skrzyżował ręce na piersi, rozsiadając się wygodniej w swoim fotelu.
- Ja tam się nigdzie nie wybieram, a wy chłopaki? - I nie czekając na naszą odpowiedź rzucił jej wyzywające spojrzenie. Skye zadarła wysoko brodę, najwyraźniej tracąc nad sobą panowanie. Musiałem przyznać, że pasowaliby do siebie. Ale niestety; biedny Chace. Skye widać nie miała go na swojej liście. - Ale chyba jest pewne rozwiązanie, Dearborn.
- No, więc słucham, jakie? - Założyła wojowniczo ręce na biodra.
- Możecie się przysiąść - Chace wyszczerzył zęby, zapraszającym gestem wskazując im miejsce na kanapie koło Sterlinga.
- To ja już wolę poszukać sobie czegoś innego. Wszędzie będzie lepiej niż z tobą, Wood - prychnęła Skye. - Chodźmy, Aria.
Chace wyglądał tak, jakby przed chwilą dostał po twarzy. Zamrugał oczyma, wskazując po kilka razy miejsce, w którym przed chwilą stały dziewczyny i to, w które poszły.
- Czy ona właśnie...?
- Nie przejmuj się, Chace. To tylko dziewczyna - bąknął Sterling, siłą powstrzymując się od śmiechu. Ja się tym nie trudziłem. Ryknąłem na całe gardło, prawie spadając z bordowego fotela. Złapałem się za brzuch, bojąc się, że zaraz pęknie od skurczy wywoływanych przez to nagłe rozbawienie. Higgs widząc moją reakcję, również przestał się wstrzymywać. Wood zaczął bluzgać na nas pod nosem, ale nic sobie z tego nie robiliśmy, wręcz przeciwnie.
- Cześć, Ted. Nie przeszkadzamy? - odezwał się najsłodszy głos na świecie. Zakrztusiłem się powietrzem, spoglądając w tamtym kierunku. Tuż za Chacem stała Victoire i James patrzący na mnie wyczekująco. Niewiele myśląc pokręciłem głową, wstając ze swojego miejsca. Zanim odszedłem za kuzynostwem, Chace posłał mi jeszcze spojrzenie typu "teraz ja się z ciebie pośmieje". A niech cię, Wood...
- Co jest? - zagadnąłem nieswoim głosem (wolałem sobie to wytłumaczyć, jako pozostałość po zakrztuszeniu), kiedy stanęliśmy w miarę na uboczu. Vickie przyjrzała mi się uważniej. Odwróciłem wzrok w drugą stronę.
- Zgadnij, gdzie w tym roku wszyscy spędzamy święta? - odpowiedział mi pytaniem na pytanie James. Victoire spojrzała wymownie w górę, najwyraźniej powoli zaczynając się denerwować moją ignorancją wobec niej, bo usilnie unikałem kontaktu wzrokowego.
- Nie mam pojęcia - Poważnie?! Ludzie, co wy z tymi świętami? To już drugi raz dzisiaj. No dalej, mały, oświeć mnie! W każdym bądź razie, gdzie byście nie byli, będzie wam lepiej niż mi u Kasji.
- W Norze! - wykrzyknął Potter z dziką radością. Weasley znowu rzuciła mi spojrzenie, ale twardo udawałem, że jej tam w ogóle nie ma. Wolałem nie myśleć, jak by mogło się to skończyć, gdybym znowu popatrzył w te fiołkowe oczy i poczuł jej zapach... a nie daj Boże, żeby się jeszcze uśmiechnęła!
- W takim razie pozdrów ode mnie panią Weasley.
- Chyba się nie zrozumieliśmy. Mówiąc wszyscy miałem na myśli też i ciebie - Wywrócił czekoladowymi oczyma, poirytowany moją bezmyślnością. Uśmiechnąłem się do niego. Był to szczery uśmiech, który już dawno nie gościł na moich ustach. Nieziemsko było słyszeć, że dla niego "wszyscy", to także i ja. Czasami chyba miałem potrzebę bycia "wszystkimi".
Przeczesałem ciemne włosy palcami, pilnując się, by emocje nie zrobiły swojego i nie zmieniły mi ich koloru. Czasami bycie metamorfomagiem miało swoje minusy.
- Chcesz powiedzieć, że...
- Że w te święta jedziesz do Nory. Babcia gotowa nas zabić, jeśli cię nie przywieziemy - Tak, myśl o pani Weasley ganiącej wszystkich po kolei za niesubordynację była bardzo realistyczna. Zaśmiałem się ponownie.
- A co z...
- Babcia Andromeda też. A myślisz, że z kim babcia Molly wspominałaby "dawne czasy", tłuczku? - dokończył za mnie ponownie i wyrzucając ręce w górę, odszedł od nas, mrucząc pod nosem coś, co przypominało "Na gacie Merlina, ale on bystry...!" i "Żebym tylko ja tak na starość nie zgłupiał...". Siedemnaście lat, to jeszcze nie starość, wypraszam sobie!
- Molly kazała ci to jak najszybciej przekazać. Słyszała od Andromedy o zaproszeniu Kasji. Przed chwilą dostaliśmy sowę - odezwała się Victoire swoim jedwabistym głosem. Kiedy wypowiadała imię Kasji, zacisnęła dłonie w pięści. Wcisnąłem ręce do kieszeni, a na znak, że usłyszałem - skinąłem głową. Bardzo męsko, Lupin. Weasley prychnęła, niczym dzika kotka.
- Depuis combien de temps vous me évité?! (fr. jak długo jeszcze będziesz mnie unikał) - zawołała po francusku, tracąc nad sobą panowanie. Spojrzałem na nią z góry (była ode mnie sporo niższa), biorąc głęboki oddech. Grać na zwłokę, czy powiedzieć jej wprost?
- Nie unikam cię - skłamałem gładko. Nie oceniajcie mnie; niby jak miałem jej powiedzieć, że jej unikam, bo boję się, że znowu się na nią rzucę? Mogłem jeszcze udać, że nie rozumiem, co do mnie powiedziała, ale to by nie przeszło. Doskonale wiedziała, że znam jako-tako francuski. Spojrzała na mnie sceptycznie, unosząc jedną brew do góry. A niech cię, Weasley, za jakie grzechy dostałaś taką urodę (oczywiście moje grzechy - bo i moja zguba)!
- Łżesz - syknęła krzyżując ręce na piersiach. Westchnąłem, przyglądając się jej ślicznej twarzy. - Est par Kasja, oui? (fr. to przez Kasję, tak?) - szepnęła, a w jej głosie pobrzmiała nutka goryczy. Serce podskoczyło mi do gardła. Słowo daję, gdybym się mniej pilnował, pewnie w tym momencie klęczałbym przy niej i błagał o litość. Nienawidzę tej dziewczyny...
- Victoire, nie unikam cię - odpowiedziałem, ale głos mi zadrżał. Parsknęła chłodnym śmiechem. - No dobra, może troszkę - bąknąłem. Pociągnęła nosem, jakby zbierało jej się na płacz. Przez to miałem wrażenie, że zaczynam się rozpadać na milion kawałeczków. Ta dziewczyna robiła ze mną, co chciała.
- Dlaczego? - Jej głos wydawał się być nie tyle szeptem, co oddechem pełnym niezrozumienia i bólu. O, jak bardzo chciałem ją teraz objąć.
- No, wiesz...
- Nie, właśnie nie wiem, Ted.
- Pomyśl, my... - Zawahałem się, ale tylko na chwilę. - Wtedy w Norze... nie powinniśmy - Co z tego, że tak mówiłem, skoro najbardziej na świecie pragnąłem powtórki! - Szczególnie, że... nie jestem sam - wydusiłem. Na Morganę, jak ja bardzo chciałem być sam...
- Tak, wiem. Po prostu udawajmy, że nic takiego nie miało miejsca - odparła oschle. - Muszę już iść.
Wyminęła mnie zgrabnie i skierowała się ku dormitoriom dziewcząt.

Jak mogłem udawać, że najszczęśliwsza chwila w moim życiu "nie miała miejsca"? Wymagała ode mnie niemożliwego. Ale czego innego mogłem oczekiwać?

01. Kartka z pamiętnika

08.12. 2016r.

Drogi Pamiętniku,
Jest dopiero grudzień, a ja już nie mam siły. Jakim cudem? Babcia całe wakacje zapewniała mnie, że ten rok wcale nie będzie taki męczący, a jednak! Owutemy zbliżają się wielkimi krokami, a ja mam wrażenie, że umiem mniej niż rok temu. Stres jest coraz większy, chociaż za każdym razem wydaje mi się, że już gorzej być nie może. Jestem już tym wszystkim zmęczony. Cholerna szkoła.
Pamiętasz naszą ostatnią... eee "konwersację"? Mówiłem o TYM też z Chacem. To nie była normalna rozmowa, o ile rozmowa z nim może w ogóle być normalna. Kompletnie mnie olał. To się nazywa przyjaciel.
- Chace - zacząłem, nieco zestresowany. Spociły mi się dłonie. To dość dziwne, bo i nigdy się tak nie zachowywałem. Wood, nie odrywając wzroku od błyszczącej rączki swojej miotły, mruknął tylko jakieś "hmm?" pod nosem, mając najwyraźniej nadzieję, że się odczepię. O nie, nie tym razem. Zbyt długo się do tego zbierałem. - Mam sprawę.
- Jestem troszkę zajęty, mój nieco nachalny, wyraźnie ślepy przyjacielu - odpowiedział, w międzyczasie zmieniając rodzaj płynu.
- Tak, widzę. I co w związku z tym? - Uniosłem kącik ust do góry, ale szybko spoważniałem. - To dość ważne - dodałem i nie czekając na odpowiedź, przeszedłem do sedna. - Chodzi o... - Czy ja się właśnie waham? Byłem pewien, że już wszystko ze sobą przedyskutowałem i jednak chcę się zwierzyć Chace'owi, więc? Wziąłem głęboki oddech i policzyłem do trzech. - ... o tą Weasley. To głupie, ale ostatnimi czasy dogaduję się z nią lepiej, niż z Kasją. Nie mam pojęcia, dlaczego. Ta mała jest wszędzie, mam wrażenie, że widzę ją na każdej przerwie, na każdym posiłku... to się zaczyna robić już trochę chore. Ma coś w sobie i tu wcale nie chodzi o krew wili. Ostatnio... uśmiechnęła się do mnie na korytarzu i to wystarczyło. Cholera, ona ma dopiero piętnaście lat. Coraz trudniej mi ją zbywać. Uparciuch; jakby nie widziała, że mi trudno z nią przebywać! Teoretycznie jestem z Kasją, a to chyba nie jest takie trudne do zrozumienia, co? - Zrobiłem pauzę, oczekując jakiejś wypowiedzi z jego strony, ale niestety dostało mi się jedynie:
- Czekaj, co mówiłeś?
Rozmowa z Chacem to zdecydowanie nie było to. Burknąłem mu, więc coś o "wypadzie do Hogsmeade przed świętami", co go bardzo ucieszyło. Widocznie niewiele mu trzeba do szczęścia.
A jeśli już jesteśmy przy temacie panny Weasley, to czy opowiadałem Ci o tym uśmiechu? Bo powinienem! Mieliśmy wtedy transmutację. My, to jest ja i Sterling. Jak ja lubię transmutację!
Kilka grupek uczniów stało pod klasą, czekając na początek lekcji, bynajmniej nie z utęsknieniem. Oparłem się o kamienną, zimną ścianę, patrząc na przechodniów. Sterling paplał coś o ostatnim meczu Armad z Chudley, ale jakoś na tą chwilę to nie był mój temat. Czekaliśmy na Kasję, w końcu to dzięki Sterlingowi się poznaliśmy (w pewnym sensie). Transmutację mieliśmy zawsze razem.
Czyjś srebrzysty, kryształowy śmiech przykuł moją uwagę. Mechanicznie skierowałem wzrok w tamtym kierunku.
Gdybym nie widział jak stawia kolejne kroki na posadzce, powiedziałbym, że frunie w powietrzu przecząc siłom grawitacji. Szła tak lekko, że nawet gdyby posadzka zrobiona była z puchu zamiast z szarego kamienia, to pewnie by się nawet nie ugięła pod ciężarem jej drobnego ciała. Nie mogłem na nią nie patrzeć. Jej srebrzyste włosy wydawały się unosić pod wpływem lekkich podmuchów wiatru, a przecież byliśmy w budynku szkoły i chociaż to magiczny świat, jakoś nie wydaje mi się, by ktoś potrzebował tu wiatru w czasie zimy. Piękną twarz rozjaśniały niesamowite, fiołkowe oczy, otoczone firaną ciemnych rzęs. Wraz z koleżankami zrównała się z nami, a szły na tyle blisko, że poczułem zapach konwalii. Tak pachniała jej skóra (chyba powinienem ci też opowiedzieć skąd to wiem...?). Był to chyba najpiękniejszy zapach na świecie. Wpatrywałem się w nią, jak głupi, kiedy i ona spojrzała na mnie wielkimi oczami, patrząc idealnie spod rzęs, jakby miała dokładnie wyliczone, w którym momencie zrobi to najlepsze wrażenie. Na różowych ustach pojawił się uśmiech tak piękny, jak wiosenny poranek, jak promień słońca, przechodzący przez korony drzew w lesie. Ten uśmiech umiał mówić, ten uśmiech pachniał i miał woń białych kwiatów wiosny. Czułem, że głowa sama obraca się za nią, a wszystkie moje zmysły łakną powtórki. Wiedziała, że za nią patrzę i pewnie dlatego dodatkowo się odwróciła, jeszcze raz obdarzając mnie spojrzeniem. Tym razem było to spojrzenie innego rodzaju. Zdawała się być czymś zaniepokojona, zmartwiona. Nie zrozumiałem tego od razu. Dopiero, kiedy uświadomiłem sobie, jaką mam minę, dotarło do mnie, że najwyraźniej uznała, że zrobiła coś źle. Miałem zmarszczone czoło, zaciśnięte zęby, napięte wszystkie mięśnie, aż zaczęły mnie boleć. Zreflektowałem się szybko, chociaż otrzęsienie się z tego snu na jawie zajęło mi dużo więcej czasu. Z pomocą pospieszył mi Sterling.
- Ted? - przypomniał się, najwyraźniej już któryś raz z rządu wołając mnie po imieniu. Przynajmniej na to wskazywał wyraz jego twarzy.
- Mmm? - mruknąłem, mrugając zawzięcie oczami. Wziąłem głęboki oddech, uświadamiając sobie, że musiałem go od jakiegoś czasu wstrzymywać. Zakręciło mi się w głowie. Serce biło, jak na wyścigi. Byłem niemal pewny, że słyszą to wszyscy w promieniu kilometra.
- Wszystko okay? - spytał, jakby spodziewał się, że zaraz zacznę krzyczeć.
- Jasne - prychnąłem nieco zbyt chłodno, chcąc jednak wydać mu się bardziej rozgniewanym niż oniemiałym. Już po raz drugi dotarło do mnie, że Victoire nie jest już małą dziewczynką. Ciężko było się z tym pogodzić.
- Wiesz, wyglądasz tak, jakbyś zobaczył... bo ja wiem? Chace'a z Kasją... przynajmniej - Wzruszył ramionami, jakby to było najprawdziwszym faktem.
- Bardzo zabawne - burknąłem. - Myślisz, że użyła tego swojego czaru?
- Kto? - spytał zupełnie zbity z tropu. - Kasja?
- Nie - Wywróciłem oczyma ze zniecierpliwieniem. Dla mnie było oczywiste, o kogo chodzi. - Weasley.
- Victoire? - zdziwił się, rozglądając dookoła. - Ja tam nic nie zauważyłem.
Wolałem tego nie komentować.
Z daleka dostrzegłem w tłumie postać Kasji. Szła z wysoko podniesioną głową, pełna wdzięku i chłodnego uśmiechu. W porównaniu do tego, co zobaczyłem przed chwilą, wydała mi się po prostu zwyczajna. Wyglądem znacznie różniła się od Victoire Weasley. Miała ciemne włosy, stalowe oczy, nieco ciemniejszą karnację i kobiece kształty. Z charakteru i sposobu noszenia się także była inna. Pewnie nie powinienem porównywać Kasji do Weasley, w końcu Reader jest moją dziewczyną, ale to było silniejsze ode mnie; nie panowałem nad tym. Poza tym nie oczekujmy cudów, jestem tylko człowiekiem. Wszyscy bez wyjątków zawsze najpierw patrzymy na wygląd i nie ma, co się łudzić, że jest inaczej.
- Cześć - przywitała się Kasja, przenosząc wzrok od Sterlinga na mnie. Na jej ustach pojawił się kuszący uśmiech, jakże różny od tego, jakim obdarzyła mnie panna Weasley. Jej był... zwyczajny. Wiem, że używam tego słowa już po raz drugi w stosunku do niej, ale chyba pasowało najlepiej. Szczerze nie miałem ochoty się uśmiechać, więc zacząłem grać. Grałem bardzo często. Czasami tak jest lepiej.
Na moich ustach pojawił się w końcu grymas uśmiechu.
- Witaj Kasjo - odpowiedział Sterling wesoło.
- Co cię zatrzymało? - Uznałem, że zwykłe "cześć" mogłoby tu po prostu nie pasować.
- Profesor Wengham - Skinąłem głową. Kasja zmarszczyła czoło, przypatrując mi się. - Stało się coś, Teddy? Wydajesz się jakiś... inny.
- Nie, kochanie.
Oczywiście, że się stało, ale na moje szczęście właśnie wtedy zaczęła się lekcja. Kasja szybko zapomniała o moim humorku. Z zasady wolała przywiązywać wagę do siebie.
I to jest chyba ten moment, w którym powinienem opisać Ci to, co obiecałem wcześniej: skąd wiem, że ten zapach konwalii pochodził od Victoire Weasley. Jak ktoś to przeczyta, mam przewalone.
Do rozpoczęcia roku szkolnego zostało jakieś dwa dni. Pani Weasley zaprosiła nas wszystkich do Nory na "pożegnalną" kolację. Widać z wnukami trudniej było jej się rozstać niż z własnymi dziećmi, co przynajmniej wynika ze słów wujka Rona. Z drugiej strony, nie był on zbyt wiarygodny. Harry i Ginny (tak jak i wspaniała trójca dzieciaków państwa Potter) nie chcieli słyszeć sprzeciwów, a choć babcia Andromeda niechętnie wypuszcza mnie z objęć, nie robiła problemów. Chcąc nie chcąc to właśnie tam spotkałem Victoire po raz pierwszy od zakończenia roku.  Doznałem... niezłego szoku, szczególnie, że przybyło jej nie tylko kilka centymetrów wzrostu, czy urody, ale też i kobiecości. Mogłem spokojnie powiedzieć, że jest najładniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widziałem.
Zanim siedliśmy do kolacji, postanowiłem przejść się trochę. Słońce chyliło się już ku horyzontowi, pozostawiając na niebie różową poświatę. Ostatnie jego promienie padały na szeroki pas kukurydzy (swoją drogą, czarami przyspieszono jej wzrost). Było już trochę chłodno, więc miałem na sobie bluzkę z długim rękawem, co działa mi na nerwy w lecie. Byłem przekonany, że wszyscy są w domu, albo na podwórku, więc wyobraź sobie, jak musiałem się zdziwić, kiedy stanęła na mojej drodze.
- Znowu łazisz? - Wywróciła fiołkowymi oczyma na powitanie. Uniosłem kącik ust w bezczelnym uśmieszku.
- Nie twój interes, co robię, smarkulo - Nie miałem prawa już jej tak nazywać, ale tak słodko wyglądała, kiedy się złościła. Nawet, jeśli traciła przy tym na urodzie ze względu na krew wili. Prychnęła jak dzika kotka, krzyżując ręce na piersiach i przenosząc ciężar ciała na jedną nogę.
- Myślisz, że jak już jesteś pełnoletni, to wszystko ci wolno? - Zadarła nosek ku górze, chcąc wydać się wyższą. - Nie zapominaj, że to dom mojej babci - Wyszczerzyła zęby.
- Nie zapominaj, że twoja babcia mnie uwielbia - odgryzłem się, obserwując z niewysłowioną przyjemnością (i dobrze skrywanym zachwytem), jak w jej oczach pojawiają się ogniki, doskonale odzwierciedlające jej temperament.
- To jeszcze o niczym nie świadczy. Nie zapominaj o moim wrodzonym wdzięku - Zatrzepotała rzęsami, sprawiając, że serce podjechało mi do gardła. Boże, jak dobrze, że zdolności aktorskie odziedziczyłem po Blackach. Oboje doskonale wiedzieliśmy, że nawet się nie wysiliła, by "uruchomić" swoje czary.
- Działa tylko na płeć męską, a jakoś nie sądzę, by twoja babcia się do takowej zaliczała. Obawiam się, że dla niej to ja jestem słodszy. I bez tego twojego wdzięku jestem uroczy - Nachyliłem się nad nią, chcąc się trochę podroczyć. Bardzo szybko odkryłem, że to był błąd, bo właśnie wtedy moje nozdrza uderzył ten cudowny zapach bijący od jej alabastrowej skóry. Serce biło mi z siłą o żebra. Powoli zaczynałem się bać, by nie popękały. Victoire odgarnęła włosy z czoła i zaśmiała się szczerze. Nie był to już ten śmiech dziewczynki, jaki znałem.
- Och, powiedz proszę, że to był żart. Nikt nie jest taki słodki, jak ja - Zrobiła do mnie minę pewnej siebie kokietki.
- Ach, tak? Chcesz się przekonać?
Wystartowałem do biegu, by ją złapać i utrzeć nosa, ale ona czmychnęła mi w bok, niczym zwinna sarna. Pisnęła, śmiejąc się w niebogłosy, gdy za każdym moim podejściem udawało jej się uciec. Pokazała mi język, najwyraźniej czując swoją wyższość. Ale przecież nie mogłem puścić jej płazem takiej zniewagi.
- O nie, teraz to się doigrałaś, moja panno! Radzę ci dobrze, zwiewaj gdzie pieprz rośnie, bo będzie z tobą źle.
Victoire nadał cała w uśmiechach, z dziewczęcym piskiem skoczyła w pole kukurydzy, wymijając zgrabnie kolejne źdźbła. Niewiele myśląc wbiegłem za nią, ścigając ją po śmiechu i szelestach roślin. Kukurydza była dość gęsto posadzona, więc w pewnym momencie jej granatowo-biała chustka została na jednej z łodyg. Victoire zaklęła coś po francusku (brzmiało, jak merde, co znaczy "cholera") pod nosem, dalej biegnąc. Chwyciłem chustkę, przepełnioną zapachem konwalii. Zakręciło mi się w głowie, ale dalej dzielnie ją goniłem. Dzielił nas jakiś metr, kiedy ona zrobiła unik. Poszedłem za jej przykładem, ale tam kukurydza była zbyt gęsta, więc zaczęliśmy ganiać się wokół czterech, czy pięciu źdźbeł. Zwinnym zwodem chciała mnie zmylić, co do kierunku swojej dalszej ucieczki, ale nie trudno było to przewidzieć, więc od razu zastąpiłem jej drogę. Wpadła na mnie z impetem, przewracając nas na (całe szczęście) pustą przestrzeń. Ja wylądowałem na zimnej ziemi, na plecach, a ona na mnie. Była niebezpiecznie blisko. Czemu niebezpiecznie? Bo chyba jeszcze nikt nigdy nie wywoływał u mnie takich odczuć, jak ona. Poza tym byłem już wtedy z Kasją, chociaż nie ją miałem teraz w głowie.
Oczywiście na początku oboje zaczęliśmy się śmiać, do czasu, kiedy to nie przeturlałem jej na plecy. Chodziło mi o to, żeby być górą, ale wyszło coś zupełnie innego. W jednej chwili przestaliśmy się śmiać, a tylko patrzyliśmy na siebie. Czułem ciepło jej ciała, czułem, jak bije jej serce, czułem jej zapach, czułem na sobie jej ciepły oddech. Nie mogłem przestać patrzeć na jej usta i oczy. Zbliżyłem swoją twarz do jej, zupełnie nie kontrolując ani siebie, ani już tym bardziej sytuacji. Z wielkim trudem zdołałem jakoś się powstrzymać, kiedy to ona pokonała ostatnie centymetry. Usta miała smaku najsłodszych malin, strukturą przypominające jedwab. Wsunęła mi jasną dłoń we włosy, a drugą oparła na ramieniu. Był to z pewnością najcudowniejszy pocałunek w moim życiu. Nigdy nie przeżyłem przy zwykłym pocałunku tyle doznań. Wszystko wydawało mi się w niej piękne i z pewnością takie było. Nigdy niczego nie pragnąłem bardziej, jak tego jednego pocałunku, tego by trwał wiecznie.
- Victoire! Teddy! Victoire! SIADAMY DO STOŁU! - Pani Weasley nawoływała z dość daleka o czym świadczył dochodzący do nas jej nieco stłumiony głos. Vickie oderwała swoje usta od moich i popatrzyła na mnie z mieszaniną emocji, których nie potrafiłem nawet dobrze odczytać. Oboje z trudem łapaliśmy oddechy. Dopiero po chwili dotarło do mnie, co się stało.
- O Boże, Vickie, ja... przepraszam. Nie mam pojęcia...
- VICTOIRE!
-... co we mnie wstąpiło - Błyskawicznie podniosłem się, pomagając i jej wstać. Wydawała się analizować całą sytuację.
- Nie, to nie twoja wina. To ja...
- TED!
- ... wszystko przeze mnie. Nie wiem, co powiedzieć - szepnęła, omijając mnie wzrokiem.
- Nawet tak nie mów. Nigdy nie jest twoja wina, jasne? – ująłem jej twarz w dłonie, próbując uchwycić jej wzrok. Westchnęła cicho.
- Chyba nie chcecie, żebym zaczęła was szukać?!
- Twoja babcia... - zacząłem, bo ton głosu pani Weasley robił się niebezpiecznie groźny.
- Lepiej chodźmy - zarządziła bez zająknięcia.
Nie wiem, co Kasja by nam zrobiła, gdyby się o tym dowiedziała. Pewnie teraz zapytasz, czemu nadal z nią jestem? Chyba, dlatego, że to, w jaki sposób działa na mnie Vickie, mnie przerasta. Z Kasją jest inaczej. Nigdy nie odczuwałem nawet w połowie tego, co przy Victoire i jakoś nie zanosi się na to by się to zmieniło. Od tamtego dnia ja i Weasley nie zamieniamy zbyt wiele słów, oprócz tych, które by wypadało, typu "cześć". Prawda jest taka, że za każdym razem uciekam od rozmowy z nią. Bo niby, co miałbym jej powiedzieć "Hej Vickie, wiesz przykro mi, że to tak wtedy wyszło, ale niech zostanie tak, jak było kiedyś. A i lepiej, żeby nikt się o tym nie dowiedział, bo Kasja urwałaby mi jaja."
Nie żałuję tego, co się stało, bo prawdopodobnie była to najszczęśliwsza chwila, jaką miałem okazję przeżyć.

Teddy