środa, 21 sierpnia 2013

11. Transakcja wiązana


W dormitorium byłem zdecydowanie szybciej niż zapowiedziała się Skye. Sterling i Chace również dotrzymywali mi kroku. Obiecałem sobie, nauczyć się eliksiru na kaca. Pozostawało mi mieć nadzieję, że likwiduje nie tylko ból głowy, ale też i wymioty, trampka i suchość w ustach. Skye i Aria zjawiły się chwilę po nas, wyglądając na nieco zniecierpliwione i zdyszane. Skye trzymała w dłoni trzy małe fiolki brunatnego eliksiru, którego wygląd w żadnym wypadku nie przekonywał mnie do jego zażycia.
- Jesteś pewna, że to eliksir na kaca? – mruknąłem niezbyt błyskotliwie. Aria wzniosła oczy ku górze, kręcąc przy tym głową z politowaniem.
- Przetestowany na własnej skórze – potwierdziła Dearborn, wyciągając w naszym kierunku fiolki. Bez słowa zwłoki wzięliśmy każdy po jednej i z mieszaniną odczuć jednym haustem zażyliśmy ich zawartość. Uznałem, że już nic gorszego nie może się dziać z moim żołądkiem, więc dałem przykład jako pierwszy. Skye w tym czasie rozsiadła się wygodnie na łóżku Sterlinga. Ona i jej przyjaciółka nie spuszczały ze mnie oczu, przez co czułem się, jak zwierzątko w zoo.
Pierwsze, co zauważyłem, to rewolucje żołądkowe. Mój brzuch wydawał się być siedliskiem miliona żab gotowych do kopulacji. Skrzywiłem się nieznacznie. Głowa pulsowała mi coraz słabiej, a okropny ból wydawał się znikać. To samo można było powiedzieć o nudnościach. Za kilka minut po wielkim kacu nie pozostało nic ponad nieprzyjemnym trampku. Mlasnąłem kilka razy, z uznaniem i wdzięcznością patrząc w kierunku Skye. Ta tylko wzruszyła ramionami, wyjątkowo zadowolona z siebie. Aria bębniła za to palcami w materac Sterlinga, łypiąc na nas niecierpliwie.
- Działa – bąknął Chace, macając się po brzuchu przez koszulkę. Dopiero teraz zauważyłem, że ma źle zapięte guziki. Parsknąłem śmiechem, jednak komentarz pozwoliłem sobie zachować dla siebie. Zamiast tego skierowałem się do przyjaciółek Victoire, siadając na skraju łóżka Higgsa (nie wydawał się z tego powodu jakoś szczególnie szczęśliwy). – Dobra wygląda na to, że będziemy żyć. To co takiego chcecie wiedzieć?
- Wszystko – oznajmiła pokrótce Aria. Wziąłem głęboki oddech i opowiedziałem im dokładnie wszystko to, co nie wymagało wtajemniczania ich w moje prywatne uczucia. Kiedy skończyłem nie wydawały się być jakoś specjalnie zaskoczone.
- Nic dziwnego, że Vickie się tak zachowuje – mruknęła Skye do Arii. – Myśli, że ją wykiwałeś – dodała, kierując się tym razem do mnie.
- Ale tego nie zrobiłem! – syknąłem, wstając w miejsca. Oparłem się o kolumnę swojego łóżka, wciskając przy tym ręce do kieszeni spodni.
- To twoja wersja wydarzeń – podsumowała Aria uszczypliwie.
- Aria! – skarciła ją Skye. Uniosłem brwi ze zdziwienia, rzucając spojrzeniem od jednej do drugiej. Jak już wcześniej wspominałem, Skye raczej nie bywała miła. Chace i Sterling wydawali się być chyba jeszcze bardziej zaskoczeni ode mnie. – Nie wiemy jak było. I póki tego nie ustalimy, nie mam zamiaru rzucać fałszywych oskarżeń. Poza tym z tego, co powiedział Lupin, wydaje się, że Victoire nie ma zielonego pojęcia co jest grane.
- Bo nic nie dała sobie wyjaśnić – burknąłem, przyznając jej tym samym rację. – Cały czas myśli, że czuję coś do tej suki Reader.
- Nie ładnie tak mówić o byłej dziewczynie.
- Jeśli o nią chodzi to jest to najłagodniejsze określenie jakie przychodzi mi do głowy – odparowałem, powstrzymując się, by nie splunąć na podłogę. Dziewczyna wzruszyła tylko ramionami.
- Więc jak chcesz wyjaśnić Victoire, że ty i Reader to koniec?
- W tym właśnie problem! Ona nie chce mnie słuchać. Kasja powiedziała wszystko w taki sposób, by Vickie była święcie przekonana, że to ja ją zacząłem całować. W dodatku odwaliła całą tą scenkę z Walkerem.
- Niczego nie obiecuję, ale może uda mi się przemówić jej do rozsądku.



- Panie profesorze, ale jak to szlaban?! – ryknął Chace, łapiąc się za serce.
- Panie Wood, nie tylko ja mogę potwierdzić pańską nietrzeźwość – odpowiedział sucho profesor Longbottom, łypiąc na niego zza ciężkiego, ciemnego biurka. Następnie zerknął z ukosa w moją stronę. Ciężko było mi przestawiać się za każdym razem ze służbowego „panie profesorze” na „wujku”, jak kazał na siebie mówić poza szkołą, i na odwrót. Jego gabinet znacznie różnił się od przytulnego, małego domku na obrzeżach Londynu, gdzie królowały spokojne kolory i raczej skromny, choć wyjątkowo elegancki (i raczej nie tani) wygląd. Tam wszystko było schludne i wysprzątane. Natomiast w gabinecie ściany pomalowane były na brudno-beżowy kolor, niewiele widoczny zza licznych, zastawionych wielkimi woluminami półek, roślin i szklanych sprzętów mierniczych z wodnymi zaciekami. Papiery walały się po całym, wyjątkowo dużym biurku i na stoliku do kawy. W pomieszczeniu czuło się odór zgnilizny i sypanej kawy. Na jednym z mniej ważnych papierów stała biała filiżanka z brązowym osadem na ściankach wewnątrz, robiąc na pergaminie kolisty odcisk w tym samym kolorze. Miękka kanapa w odcieniu stonowanej czerwieni także była zaplamiona. Cała nasza trójka zaś, stała na starym, wypłowiałym dywaniku wątpliwego koloru z nierówno rozmieszczonymi frędzlami na brzegach. Wysoka sowia klatka stała na drewnianym stołku tuż przy oknie, przeznaczona dla ulubionej, prywatnej sowy profesora, Bazylego. Plamiasto-brązowe stworzenie drzemało w środku, chowając głowę między skrzydła. Od razu widać było, że brakuje tu ręki pani Hanny Longbottom*. Z nią, jako gospodynią, nawet Dziurawy Kocioł wyglądał inaczej! Miałem ochotę uśmiechnąć się na myśl o minie, jaką zrobiłaby widząc ten bałagan; powstrzymałem się tylko i wyłącznie przez wzgląd na widoczne zmęczenie nauczyciela. W czasie wolnym od szkoły często widywałem go już jako „wujka” u Potterów, gdzie nasze relacje znacznie się rozluźniały. Zawsze wzbraniałem się przed większym zaangażowaniem, głównie dlatego, że jakimś cudem często zdarzało mi się wpadać w tarapaty, a „wujek Neville” nie wahał się niekiedy napomknąć o tym babci. Muszę dodać, że nigdy złośliwie, wręcz przeciwnie, co jednak nie przeszkadzało babci dawać mi później niezłej bury.
Skrzywiłem się więc na myśl o tym, jak szybko Andromeda może dowiedzieć się o moim „lekkim wstawieniu się”… o ile w ogóle można użyć tych trzech słów w jednym zdaniu.
– Cieszcie się, że dostaliście tylko tydzień – dodał nauczyciel nieco ciszej, kręcąc głową z dezaprobatą.
- Ale w tym tygodniu mamy trening! – zawołał z rozpaczą Chace. Przez chwilę miałem wrażenie, że legnie na kolana błagając o litość. Niczego nie traktował równie poważnie, co swojego świętego Quidditha.
- Drużyna jakoś będzie musiała sobie dać bez pana radę, panie Wood – skwitował profesor, wzruszając ramionami. Zanotował coś w papierach ostrym, czarnym piórem. Potarł jasne, wysokie czoło z mocno posuniętymi, czarnymi zakolami.
- Jak będzie wyglądał nasz szlaban panie profesorze? – burknął Sterling ze skruchą. Chace jęknął. Chyba wszyscy mieliśmy nadzieję na robienie papierkowej roboty, ale zazwyczaj trafiało nam się coś innego. Chyba przestałem mieć już nadzieję na spokojne siedzenie i nudzenie się przy stoliku. Longbottom ponownie zawiesił na nas wzrok.
- Prace społeczne, panie Higgs – rzucił krótko. Wstrzymaliśmy oddech, jak na zawołanie. Nie, żebym był jakoś specjalnie zdziwiony, ale perspektywa spędzenia tygodnia przy jakimś syfie nie działała optymistycznie na moje wyobrażenie najbliższych dni. – Jeśli już wszystko mamy wyjaśnione, to sugeruję udać się do swojego dormitorium i przemyśleć zachowanie. W trybie natychmiastowym, jeśli mogę prosić.
Zacząłem bać się, że Chace może w każdej chwili zareagować histerycznie na decyzję nauczyciela, więc bez chwili zwłoki wyprowadziłem go na korytarz.



Wydawało mi się, że po czyszczeniu męskich toalet, zajmowanie się dzikimi, magicznymi roślinami w szklarniach będzie błogosławieństwem. Ciemno-brązowe, skórzane rękawice zostawiły kilka niewiarygodnie dokuczliwych odparzeń na rękach, ale mój nos miał się dużo gorzej po uprzednim dniu, szczególnie doprawionym dzisiejszym. Chace również nie był zbyt pomocny. Zazwyczaj „więcej z wami nie piję” wydawało mi się zabawne, ale po tysięcznym razie słuchania tego w kółko zacząłem zmieniać zdanie. Sterling mamrotał coś o „wielkiej gwieździe szkolnej drużyny Charliem Woodzie”, uśmiechając się przy tym szelmowsko, za co dostawał po głowie pustą doniczką od Chace’a lub czymkolwiek innym, co akurat tamten miał pod ręką.
Chciałbym powiedzieć, że rośliny były zadowolone z naszej obecności. Większości z nich na szczęście nie musieliśmy ruszać. Pozostałe najchętniej opluwały nas cuchnącą zielonkawą mazią, dusiły, próbowały ukąsać i tym podobne. Żaden z nas nie był zapalonym zielarzem, więc radzenie sobie z magicznymi roślinami nie przychodziło nam łatwo. W pewnym momencie nawet ucieszyłem się, że Chace miał pod ręką swoją żółtą doniczkę i bez zastanowienia walną nią jakieś wyjątkowo natrętne zielstwo. Nawożenie tych cholerstw także nie należało do najprzyjemniejszych. Cuchnący naturalny nawóz wprost z zagród nie był moim ulubionym zapachem. Marzyłem, żeby w końcu wyjść na świeże, chłodne powietrze. W szklarniach było wyjątkowo ciepło i chociaż pozdejmowaliśmy płaszcze, pot lał nam się po plechach strużkami. Robocze, szkolne fartuchy, których pierwotny kolor prawdopodobnie zbliżony był do bieli, utytłane były z każdej możliwej strony i lgnęły nieprzyjemnie do reszty ubrań, a te z kolei do ciała. Otarłem rękawem zroszone czoło, łapiąc z trudem oddech.
- Ale jedzie – wystękał Sterling między kolejnymi oddechami. Nie chcąc niepotrzebnie nawdychać się smrodu, pokiwałem szybko głową, wstrzymując cały czas oddech. Chace poszedł nieco dalej, bo na nos zaczepił sobie spinacz do wypranych fartuchów.
- Mówiłem – odparł Wood nosowo. – Dużo nam tu jeszcze zostało?
- Końcówka – mruknąłem, pozwalając sobie na oddech.
Uporaliśmy się ze wszystkim w błyskawicznym tempie. Nawet kible nie szły nam tak szybko, jak to. Być może było tak z powodu lęku o własne życie, a co najmniej trwałe uszkodzenie zmysłu węchu.
Ściągnąłem skórzane rękawice, odkładając resztę zbędnego ubrania i wszelkie przyrządy na szafki. Zbyt długie, ciemne włosy przylegały mi do czoła i karku, łaskocząc drażniąco. Z ulgą rozprostowałem i zgiąłem kłykcie, wychodząc na świeże powietrze. Zimny wiatr dmuchnął mi w twarz, zarzucając śniegiem. I chociaż z chęcią dalej wystawiałbym się na przyjemnie orzeźwiające powiewy, to rozsądek kazał mi narzucić na ramiona czarny ciepły płaszcz. Skrzywiłem się, kiedy Chace i Sterling kolejno wychodzili ze szklarni, wypuszczając z wewnątrz smród nawozu. Czym prędzej ruszyliśmy do zamku, nie pomni na przechodzących obok nas uczniów, zatykających nosy. Nawet się im nie dziwiłem, z drugiej jednak strony wolałbym na ostatni semestr nauki nie dostać jakiejś wyjątkowo drażliwej ksywki.
- Hej, Lupin! – zawołał ktoś zza moich pleców. Odkręciłem się na pięcie, zwalniając mocno krok. Myślę, że akurat Nate’a Walkera spodziewałem się najmniej. – Zaczekaj – wydyszał, osłaniając się szalikiem w kolorach swojego domu – Hufflepuffu. Zatrzymałem się, więc psiocząc w myślach na czym tylko świat stoi. Walker nieśpiesznie podszedł do mnie, marszcząc nos tym bardziej, im bliżej mnie był. – Wiem, że nie jesteśmy może najlepszymi przyjaciółmi… – zaczął bez krępacji, na co stojący nieco dalej Chace prychnął wzgardliwie. Sterling, jakby czytając mi w myślach, zdzielił go zdrowo w żebra. - … ale chciałbym, żebyś wyświadczył mi pewną przysługę – kontynuował. Uniosłem brwi na tyle wysoko, że aż zabolało. Jaja sobie robi, czy poważnie jest tak naiwny? Nie zauważył jeszcze, że go nie trawię? Dobra, może i byłem w stosunku do niego oszczędny (sam nie wiem czemu), ale chyba nie aż tak?
- Zamieniam się w słuch – burknąłem tonem, który zdecydowanie nie wskazywał na to, bym brał go na poważnie. Nie mogłem się powstrzymać. Mogłem sobie tylko wyobrazić, jak dwójka moich współlokatorów rozdziawia szczęki. Prawdę mówiąc, zdziwiłem się, że żaden (patrz: Wood) nie wybuchnął śmiechem. Powód był przedni.
- Chodzi o Victoire Weasley. Wiem, że jesteście prawie, jak rodzeństwo – Tym razem to ja prychnąłem. - … dlatego do ciebie z tym przychodzę. Victoire nie chce mnie słuchać. Szczerze mówiąc, unika mnie nawet na korytarzu.
- Dziwisz jej się?
- Nie, bynajmniej. Po prostu liczyłem na chociażby rozmowę. Dlatego miałem nadzieję, że mógłbyś z nią pogadać; przemówić jej do rozsądku. Rozmowa póki co mi wystarczy.
- Póki co?! – powtórzyłem lodowato. Walker zrobił grymas, cofając się o krok. – Serio jesteś aż taki głupi, żeby przychodzić z tym do mnie?
- Coś ty powiedział? – syknął przeciągle.
- To co słyszałeś – warknąłem, podchodząc do niego bliżej. – Ani mi się śni pomagać komuś związać się z Victoire, a już na pewno nie takiego fiutowi, jak ty.
- Chyba się nie zrozumieliśmy. Do tej pory prosiłem grzecznie.
- Grzecznie? Przychodzisz do mnie, żebym pomógł zdobyć ci dziewczynę, na której mi zależy? Dodając do tego fakt, że w domu jej babci lizałeś się z jej wrogiem? Zastanawiam się, czy jesteś taki naiwny, czy po prostu głupi.
- Dobrze zrozumiałem? Zależy ci na Weasley? – Uniósł kpiarsko kąciki ust do góry. Mogłem ten fakt zachować dla siebie. – I… wydaje ci się, że jesteś w stanie ją zdobyć, co?
- Prędzej ja niż ty – Nie wiem ile razy musiałem sobie powtarzać w myślach, że mam nie dać się sprowokować i mu najnormalniej w świecie nie przyjebać. Walker parsknął śmiechem.
- Jeszcze zobaczymy – mruknął, a kiedy już się miałem odkręcać, oczywiście uprzednio rzucając mu odpowiednie dla poziomu robala spojrzenie, ten parsknął jeszcze śmiechem, dodając:
- Niezły zapaszek, Lupin. Weasley może i jest łatwa, ale nie aż tak, żeby na to polecieć.
Nie wytrzymałem. Zacisnąłem dłoń w pięść i z całej siły, jaką tylko zdołałem w sobie zebrać, przekręciłem się, uderzając prosto w jego wyjątkowo wkurwiającą mordę. Walker zatoczył się i runął na brudną zaspę ugniecionego śniegu. Złapał się za twarz, a grymas uśmiechu nie schodził mu z ust. Podszedłem do niego powoli, napawając się puchnącą wargą sukinsyna. Stojąc nad nim, splunąłem od serca, celując prosto na niego. Chace ryknął śmiechem tuż za mną.
- Mam nadzieję, że się zrozumieliśmy – wycedziłem, wracając do kumpli.




Kolejne wezwanie do gabinetu profesora Longbottoma ani trochę mnie nie zdziwiło. Prawdę mówiąc, gdybym mógł cofnąć czas, walnąłbym Walkera drugi raz. Przez resztę dnia nosiło mnie, żeby pokręcić się jeszcze po zamku, poszukać gnoja i sprać porządniej. Nie zasłużył na tak dobre traktowanie. Jego blond czupryna prześladowała mnie odkąd tylko odeszliśmy od szklarni. Zastanawiałem się jakim cudem ktoś taki jak Victoire zainteresował się takim złamasem. Facet wzbijał się ponad przeciętność. Z drugiej strony, przy Weasley wydawał się być ucieleśnieniem dobroci. Myśl o tym sprawiła, że mój brak zaufania do niego tylko się wzmógł.
Korytarz długi na prawie sto metrów zamiast ciągnąć się w nieskończoność, wydawał się być krótki niczym nasze dormitorium. Równie dobrze mógłbym biec. Zanim zapukałem w mosiężne, wyjątkowo ciemne, stare drzwi gabinetu z pościeraną, złotą plakietką ze zgrabnym napisem „Profesor Neville Longbottom”, wziąłem kilka głębszych wdechów na odwagę. Głos nauczyciela, każący mi wejść, nie zwiastował niczego dobrego. Klamka w kształcie głowy gryfa była równie chłodna, co ton głosu Longbottoma. Nie ociągając się, wszedłem do środka ze spuszczoną głową. Tak, jak i poprzednio siedział za swoim biurkiem, przebierając w papierach. Nieprzyjemny zapach zgnilizny wydawał się być mocniejszy niż poprzednim razem, chociaż prawdopodobnie tylko i wyłącznie przez moją wyobraźnię. Stanąłem na środku wypłowiałego dywanu, zastanawiając się kiedy pojawią się na nim trwałe odciski moich butów.
- Pan profesor chciał mnie widzieć – mruknąłem niezbyt bystro.
Neville Longbottom łypnął na mnie niecierpliwie, wskazując mi krzesło z bordowymi obiciami, naprzeciwko siebie. Bez słowa zająłem miejsce, czekając na wyrok. Przerzucił kilka kartek, mamrocząc pod nosem, zanim ostatecznie schował je do skórzanej, przetartej teczki.
- Ted, myślałem, że wyjaśniliśmy sobie kilka spraw – zaczął protekcjonalnym tonem, splatając dłonie na blacie przed sobą. – Mogę wiedzieć jak to się stało, że uderzyłeś Nathaniela Walkera. – To nie było pytanie. Nawet nie próbowałem sobie wmówić czegoś innego. Zacisnąłem wargi wymijająco. – Słuchaj, Teddy, nie chcę źle. Obaj dobrze wiemy, jak wyglądają twoje papiery. Nie rozumiem z jakiego powodu na koniec roku miałbyś dokładać do tego jeszcze pobicie.
- Wcale go nie pobiłem. Ledwo oberwał. Niech się cieszy, że tylko tyle – syknąłem, podrygując na krześle. Ciężko było zachować spokój. Profesor odchylił się w fotelu, nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Aż nie chce mi się wierzyć, Ted! Chłopak ma opuchliznę wielkości złotego znicza na twarzy. Czego jeszcze byś oczekiwał? Pomyśl, co powiedziałaby Andromeda na ten wybryk – rzucił, wskazując bliżej nieokreślony kierunek za oknem. Mimowolnie podążyłem wzrokiem za jego ręką. Niebo już dawno było granatowe, niemalże czarne. Gwiazdy przesłoniły deszczowe chmury. Strużki wody spływały po oknie. Idzie wiosna, a z nią egzaminy. Dalej nadejdzie koniec roku. Koniec Hogwartu.
- Byłaby dumna gdyby znała powód – odpowiedziałem z pewnością. Prawda jest taka, że nie byłaby dumna, ale potrafiłaby zrozumieć.
- Nie ukrywam, że ja też chętnie go poznam.
- Po prostu zasłużył.
- Zasłużył? Pojedynki są zabronione podczas przerw, ale na Brodę Merlina, żeby uciekać się do mugolskich rękoczynów?!
- On obraził Victoire! – zawołałem, sprawiając tym samym, że nauczyciel westchnął ciężko.
- Jako twój profesor muszę powiedzieć, że mogłeś to załatwić inaczej – burknął po chwili ciszy. Miałem wrażenie, że chce dodać coś jeszcze, jednak ten milczał, wpatrując się w jeden z czterech kątów gabinetu. Potarł czoło ze zmęczeniem. – Przykro mi, że tak się stało. Nie wiem co między wami zaszło i prawdę mówiąc, nie chcę wiedzieć. Będę spał spokojniej.
- Walker zasłużył na więcej niż to, co dostał – powtórzyłem wolniej i spokojniej. Profesor kiwnął głową w zamyśleniu.
- Być może, jednak nie dostałem żadnego doniesienia na niego, tylko na ciebie.
- Wiem.
-  I chociaż bardzo nie chcę, muszę dać mi szlaban – dodał, na co tylko pokiwałem głową. – Dostaniesz dodatkowe trzy dni. Mogę uznać to za prowokację, jednak nic ponad to. Chciałbym wierzyć, że już więcej nie spotkamy się tutaj w takich okolicznościach.
- Ja również – przyznałem. Trzy dni wydawało się być warte ratowania honoru Weasley. Nie miał prawa mówić nic na jej temat. Nie miał nawet podstaw. Victoire nie miewała chłopaków. Była na to zbyt dumna i niezależna. To nie znaczy jednak, że się nigdy z nikim nie spotykała. Po prostu nie w tym sensie.
Profesor skinął głową w kierunku wyjścia, więc usunąłem się z gabinetu na tyle szybko, by nie wyglądało to na ucieczkę. Wracając do Wieży Gryffindoru, wcisnąłem ręce do kieszeni szkolnej szaty, niespiesznie przemierzając kolejne korytarze i schody. Zawsze lubiłem te ruchome. Czasami nie wiadomo, gdzie człowieka zaniosą. Harry kiedyś powiedział mi, że zaprowadzą cię tam, gdzie będziesz w ten chwili potrzebował. Tam, gdzie będziesz chciał, chociażby podświadomie. Nie zawsze wiemy, czego tak naprawdę, skrycie pragniemy. Dlatego zdziwiłem się, gdy jedna z odnóg schodów skierowała się w przeciwną stronę niż chciałem. Piętro czwarte, w tym korytarz, prowadzący między innymi do biblioteki, nie było moim aktualnym celem. Nawet podświadomie (byłem na tyle wyczerpany, że marzyłem tylko o wygodnym łóżku w ciepłym dormitorium). Kiedy górny koniec ulokował się stabilnie na piętrze, powtórzyłem kilka razy w myślach mój cel schodom (jakkolwiek to brzmi), te jednak nie wydawały się skore do ponownego ruchu. Przekląłem pod nosem, wchodząc na początek korytarza. Wtedy jedyna dochodząca tutaj odnoga (tym razem) ponownie przemieściła się. Mimo moich usilnych myśli o siódmym piętrze i Wieży Gryfonów, schody nie poruszyły się ponownie. Rzuciłem szybkie spojrzenie za siebie. Pochodnie paliły się wzdłuż korytarza, oświetlając go na tyle, by nie potknąć się po drodze, jednak wciąż za mało, aby wygonić cienie z zaułków. Westchnąłem, idąc ostrożnie w głąb korytarza. Ściany wydawały się być twardsze i bardziej nierówne niż zazwyczaj. Moje kroki były głośne, a efekt dodatkowo potęgowało echo. Wysokie, liczne okna zalewał deszcz, bębniąc głucho o ich szyby. Mimo ognia było zimno i wilgotno. Cienie dwóch posągów podskakiwały rytmicznie na posadzce i kamiennych ścianach. W moje nozdrza uderzył znajomy zapach. Pokręciłem głową z politowaniem, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
- Jeśli chciałaś ze mną porozmawiać, wystarczyło przyjść do mojego dormitorium – oświadczyłem pustce, odwracając się na pięcie. – Napędziłaś mi stracha, Victoire.
Przez chwilę nic się na stało. Minęła długa minuta, zanim wyszła z jednego z zaułków. Stanęła naprzeciwko mnie w odległości nie większej niż trzy metry. Wydawała się być poirytowana. Światło z pochodni tylko spotęgowało bruzdy na jej pochmurnej twarzy. Rzęsy rzucały długie cienie na policzki, a usta zbielały od zaciskania. Srebrzyste, rozpuszczone włosy wpływały falami na wątłe ramiona. Wydawało się, że odbijają blask ognia tak, jak i księżyc odbija światło słońca.
- Skąd wiedziałeś, że to ja? – spytała, jakby faktycznie ją to interesowało. Rozluźniła mięśnie, chowając różdżkę.
- Przeczucie – mruknąłem wymijająco. Lepiej zwalić wszystko na przeczucie niż na jej fiołkowy zapach. Brzmiałoby to co najmniej fanatycznie. – Co zrobiłaś ze schodami?
- Zaczarowałam je – Uniosła wyżej głowę, zadzierając nosa.
- Tego sam się domyśliłem. Jak?
- Skonfundowałam je – bąknęła, patrząc w bok. Pokiwałem głową z uznaniem.
- Sprytnie – podsumowałem krótko. Victoire wywróciła oczyma, podchodząc bliżej.
- Nie sprowadziłam cię tutaj, żeby dyskutować o tym, jak zmyliłam schody – żachnęła się, wbijając we mnie spojrzenie pociemniałych oczu. Na twarzy miała wypieki, sięgające uszu.
- Oczywiście, że nie. O czym chciałaś rozmawiać?
- O tym, co zrobiłeś Nate’owi – odpowiedziała ze złością. Wyprostowałem się, marszcząc czoło. Starałem się z całych sił, by nie rzucać jej troskliwych spojrzeń i bałem się o efekt.
- Zasłużył sobie – powtórzyłem już kolejny raz dzisiejszego dnia, niczym wyuczoną regułkę.
- Zasłużył? Niby czym? Tym, że całował twoją byłą dziewczynę? – prychnęła gwałtownie.
- Nie! Tym, że… - Ugryzłem się w język, zanim powiedziałem coś, czego pewnie bym żałował. Zacisnąłem dłonie w pięści, za chwile je rozprostowując. Victoire mierzyła mnie ciągle wrogim spojrzeniem.
- Że…? No wyduś to z siebie! – naciskała. Pokręciłem tylko głową, odwracając wzrok w stronę okien. Minęła długa chwila ciszy. Deszcz wzmógł się. – Świetnie. Wiesz co? Szkoda mojego czasu – syknęła z urazą. Odsunęła się ode mnie. Zdążyłem jeszcze tylko uchwycić spojrzeniem jej zachodzące szklaną taflą fiołkowe oczy. Zabolało, ale prawda bolałaby mocniej i tym razem już nie tylko mnie. – Myślałam, że mówisz prawdę, kiedy tak zarzekałeś się, że między tobą i Kasją nic już nie ma.
- Bo to jest prawda! – wtrąciłem, kompletnie zbity z pantałyku.
- Daruj sobie. To takie urocze z twojej strony, że powstrzymałeś się przez święta. Pewnie powinnam ci być wdzięczna.
- To nie tak. Mam gdzieś co robi on i Reader! Zrozum to w końcu: ona mnie nie obchodzi – zapewniłem, zastanawiają się ile razy jeszcze będę musiał to powtórzyć.
- Nie udawaj. Po co miałbyś się w takim razie przejmować Nathanielem?
- Bo są dla mnie ważniejsze sprawy niż on i Kasja Reader – mruknąłem z naciskiem. Victoire wypuściła głośno powietrze, obejmując się ramionami.
 - Chciałabym ci wierzyć – powiedziała cicho. Opuściła wzrok, odwracając się do mnie plecami.
Nawoływanie jej po imieniu niczego nie zmieniło. Wydłużyła tylko kroki, przywołując najbliższe ramię schodów. Wspięła się po nich, pokonując po dwa schodki na raz. Nie było sensu za nią biec. Nic by to nie zmieniło. Dalej domagałaby się odpowiedzi, a ja wciąż nie mógłbym jej udzielić bez zadawania większej ilości bólu niż teraz.
Przynajmniej tak mi się wydawało.


***

Zastanawiam się czasami ile osób tak naprawdę czyta Teda. Codziennie dostaję od Was pytania o następną notkę i przyznam szczerze, że nie wierzę, by wszystkie pochodziły od jednej, czy chociażby dwóch osób. Na samym gg mam masę wiadomości! Skaczę z radości, kiedy dostaję te wiadomości. I to upewnia mnie w tym, że muszę i będę pisać tego bloga. Nigdy nie ważcie się pomyśleć, że mogłabym go opuścić, jasne? To coś więcej niż hobby.
Powody, dla których nie było wcześniej rozdziału są proste: mam strasznie dużo zajęć i do tego poważne problemy z kolanem. Męczy mnie wszystko przez ból w nodze i to też krzyżuje mi wiele planów, dodając tym samym kolejne. Na przykład liczne wizyty u lekarzy chirurgów i ortopedów w poszukiwaniu rozwiązań problemu. Póki co słyszę jedynie „operacja”, „rehabilitacja” i innego rodzaju dołujące ględzenie, które zdecydowanie nie nastraja mnie do pisania. Wcześniej, oczywiście wiecie, że miałam sesję. Dość rozciągniętą w czasie i męczącą. Oczywiście wszystko zdane w sposób, który mnie zadowolił.
Z kolejnego rozdziału mam już kawałek. Ten miałam dodać już z tydzień temu, ale tuż przed umieszczeniem go, zmieniłam ostatni wątek. Jeden przeniosłam do następnego (albo jeszcze kolejnego) rozdziału. Nie smęcąc więcej… Do następnego razu!
PS. Gdyby były jakieś błędy, to proszę napiszcie mi o nich, chętnie je poprawię. Niestety nie miałam już czasu na sprawdzanie całości.
Pozdrawiam,
Wasza,

Lil

sobota, 1 czerwca 2013

10. Ponownie Hogwart


Powrót do szkoły był o wiele trudniejszy niż się tego spodziewałem. Victoire nie odzywała się do mnie do końca ferii świątecznych, więc jedynym plusem powrotu był brak tej niezręcznej ciszy między nami. Tuż po świętach Kasja wyjechała do swoich dziadków, najprawdopodobniej uznając, że namieszała już wystarczająco. W końcu dopięła swego. Dopiekła i mi i Vickie. Nate również nie został dużo dłużej i chociaż dzięki temu miałem dla siebie sypialnię, mój komfort niewiele się polepszył. Szczególnie, że każda próba rozmowy z Weasley wyglądała tak samo. A w zasadzie głównie był to mój monolog. Jako, że nie byłem w tym najlepszy, to relatywnie szybko dawałem za wygraną. Może to i lepiej. Przynajmniej nie musiałem widzieć jej poirytowanych błysków w oczach.
Podróż mijała mi wyjątkowo szybko. Za oknem mimo zmieniającego się krajobrazu, pogoda była mniej więcej taka sama; przez szyby w przedziałach nie dało się zobaczyć zbyt wiele, bo ciągle albo sypał sam śnieg, albo deszcz ze śniegiem. Gdy dojechaliśmy na miejsce wyglądało to mniej więcej tak samo. Pięknie…
Listownie umówiłem się ze Sterlingiem i Chacem na spotkanie w Trzech Miotłach, w Hogsmeade, więc odłączając się od reszty wracających po świętach, wstąpiłem do Pubu. Wewnątrz było dużo cieplej, przytulniej i dodatkowo pachniało kremowym piwem. Z wdzięcznością odetchnąłem, obserwując jak resztki białego obłoczka mojego oddechu, znikają w ciepłym powietrzu. Wtargałem za sobą mój kufer, klnąc przy tym od serca. Zatrzymałem się na chwilę w przejściu, wypatrując kumpli. Chace machnął mi znad dębowego stolika w rogu Pubu. Skinąłem mu głową, targając przy tym włosy. Miałem nadzieję chociaż trochę je osuszyć. Cholera, zrobiły się nieco przydługie.
- No w końcu! – zawołał Chace, waląc mnie przy tym z szelmowskim uśmiechem po plecach.
- Siedzimy tu już chyba z pół godziny. Mam nadzieję, że wiesz, że nawet na dziewczynę bym tyle nie czekał – burknął Sterling, podając mi rękę do uścisku.
- Oczywiście, że byś czekał. Gdyby to była taka Juliette, to byś czekał – prychnąłem, na co Wood wybuchnął śmiechem. Postawiłem kufer tuż obok naszego stolika, zawieszając czarną jesionkę na krześle. Sam rozsiadłem się tuż przy ścianie, patrząc w kierunku młodej atrakcyjnej kelnerki.
- Chyba mylisz mnie z nim – Sterling wskazał kciukiem, na siedzącego obok niego Chace’a, ale jemu najwyraźniej to nie przeszkadzało.
- Fakt, na nią mógłbym zaczekać – zamruczał Chace, unosząc z aprobatą brwi w kierunku dziewczyny.
- Lepiej opowiadaj o świętach – zmienił temat Sterling, wywracając oczyma. – Za cholerę nie wiem o co ci chodziło w tej sowie.
- Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o ex – wtrącił śpiewnie Wood, pociągając spory łyk ze swojego do połowy opróżnionego kufla. Dobra, narobił mi smaku.
- Chyba pierwszy raz w życiu masz rację – mruknąłem, kiwając w stronę Juliette. Kelnerka uśmiechnęła się uroczo w moją stronę i kręcąc biodrami, podeszła pod nasz stolik. Wyjęła małe, samopiszące pióro z kieszonki białego fartuszka na spódnicy, po czym to samo zrobiła z notatnikiem.
- Cześć Teddy – zagadnęła, rumieniejąc się na policzkach. Mimo, że nie była zbyt bystra, to uroku jej nie brakowało. Uśmiechnąłem się do niej… dobra chyba byłem naprawdę zły na Victoire, że uwierzyła Kasji, skoro flirtowałem z Juliette. – Co podać? – dodała, przygryzając dolną wargę. Świetnie, teraz ona flirtowała ze mną… W sumie serio świetnie.
- Kremowe piwo i… albo wiesz, co? Daj Ognistą – powiedziałem, przy cichym gwiździe zaskoczenia ze strony Chace’a.
- Jedna ognista, dobra. Czyli nie udał się wyjazd? – Wskazała brodą na moją walizkę.
- Zdecydowanie nie.
- To wszystko? – Przechyliła lekko głowę, nie spuszczając ze mnie wzroku.
- W zasadzie kremowe piwo też mogę chcieć – Potarłem brodę z zastanowieniem.
- Okay – przytaknęła, zerkając kątem oka na swoje notujące pióro. – A dla was? – Zerknęła na nich wyczekująco.
- Dla nas to samo – powiedział Chace uprzedzając Sterlinga.
- Czyli trzy Ogniste i trzy Kremowe Piwa – skinęła nam, rzucając mi jeszcze szybkie spojrzenie spod ciemnych rzęs idealnie pasujących do jej niemalże czarnych oczu. Odwróciła się na pięcie, zarzucając przy tym czekoladowymi włosami. Przyznaję, że nie dało się za nią nie patrzeć. Połowa pubu się za nią odwróciła! Cholera, jak one to robią?!
- Ja pierdolę, znowu się schleję – jęknął Sterling, uderzając czołem w blat stolika. Chace ryknął śmiechem.
- Ktoś musi, bracie.
- Od razu mówię, że nie pomogę taszczyć ci twojego kufra, Lupin – zastrzegł Higgs. – Nie będę w stanie.
- Postaram się zapamiętać. Na czym to my…? A, tak. Kasja to suka.
- Powiedz coś, czego jeszcze nie wiemy.
- Bardzo chętnie – rzuciłem, a zaraz po tym opowiedziałem pokrótce całość mojego przecudownego wyjazdu. W między czasie wypiliśmy znacznie więcej niż jedną kolejkę. W zasadzie, to koło ósmej straciłem rachubę. Prawdopodobnie powinienem też dodać, że z tego wieczoru pamiętam tylko to, że jakimś sposobem pocałowałem Juliette tuż obok męskiej toalety i gdyby nie to, że Chace zaczął rzygać wewnątrz, mogłoby się to skończyć w jednej z kabin. Właśnie, materiał do zapamiętania: następnym razem przychodzę tutaj jako ktoś inny (czasami metamorfomagia się przydaje). Kolejną rzeczą, jaką pamiętam to, że Kasja została obsmarowana przez nas od góry do dołu. Mniej więcej po czternastej kolejce pod nóż poszła też Weasley. Nie jestem z tego dumny. Gdyby nie to, że Julie (Morgano, jestem już na etapie „Julie”?!) przypomniała mi o walizce (którą dała nam tuż przy wyjściu, gdzie także ją pocałowałem… cholera), to pewnie wracałbym do Hogwartu z niczym oprócz śmierdzącej Ognistą jesionki i galeona w kieszeni. Droga powrotna pewnie też byłaby o niebo lepsza, gdybyśmy nie wpadli na genialny pomysł pójścia przez Wrzeszczącą Chatę, gdzie w między czasie wypiliśmy jeszcze rozchodniaka. Słowo daję, że nie wiem jakim cudem znalazłem się w Pokoju Wspólnym Gryffindoru. Mam wrażenie, że nagle po prostu tam byłem (i chyba musiałem po drodze walnąć w coś głową, co wcale nie było trudne). Stan moich butów i ubrań był opłakany; wszystko w błocie, śniegu i alkoholu. Na Merlina, jak ja się mogłem doprowadzić do czegoś takiego?!
- Szyyy – zasyczał z pijackim akcentem Sterling, kiedy Chace zahaczył nogą o próg, przechodząc przez portret Grubej Damy, po czym runął, jak długi. Oparłem się o ściane, zataczając się zbyt niebezpiecznie, by ustać samemu i parsknąłem niekontrolowanym śmiechem. – Obudziszy wszystkich – dodał, plując dookoła i wymachując dziko rękami, jakby chciał ogarnąć tym cały Hogwart. Z jakiegoś powodu rozśmieszyło mnie to wtedy jeszcze bardziej.
- Jeb się, Lu-upin – czknął Chace, podnosząc się z trudem. Kiedy w końcu stanął na nogach, pomagał sobie rękami, by utrzymać równowagę. Kiwnąłem mu tylko potakująco głową, przenosząc wzrok na Higgsa. Sterling właśnie przytulał mój kufer i śpiewał jakiś nowy przebój gwiazdkowy.
- Jak mysicie?! Weasley śpi? – szepnąłem, nachylając się do nich, jakby byli co najmniej nie w pełni sprawni umysłowo.
- Nie, kurwa, bawi się z kałamarnicą w jeziorze. Jest cze-ecia w nocy, debilu – sarknął (a przynajmniej wtedy tak mi się wydawało) Chace, chwytając się pierwszego z foteli.
- Mówi się „trzecia”, kuźwa – poprawił go Sterling, wypinając dumnie pierś (na tyle na ile był w stanie) ze swojego sprytu. Chace machnął lekceważąco ręką, próbując złapać się stolika.
Zajęło nam trochę czasu dojście do chociażby schodków, prowadzących do męskich dormitoriów. W życiu nie zgadłbym, że po drodze jest aż tyle możliwych przedmiotów, o które można się wywalić. Bardzo skutecznie utrudniły nam drogę z punktu A do punktu B (dodam tylko, że w niektórych Sterling nie omieszkał zostawić „czegoś od siebie”).
Nazajutrz obudziło mnie jasne, dzienne światło i chyba największy kac ze wszystkich do tej pory. Usiadłem powoli na łóżku, sycząc z bólu. Złapałem się za głowę, masując sobie skronie. Zamlaskałem kilka razy, czując okropną suchość z ustach. Rozejrzałem się wokół za poszukiwaniem czegokolwiek mokrego do picia i jedyną rzeczą, jaka wpadła mi w oko, były otwarte drzwi do ubikacji. Błyskawicznie podniosłem się z miejsca, nie zważając na narastający ból. Wpadłem do łazienki, odkręcając kurek z zimną wodą w kranie. Nie czekając, aż zacznie płynąć z niego ożywcza ciecz, nachyliłem się nad umywalką, przechylając głowę, by woda od razu trafiła do moich spragnionych ust.
Pierwsze, co zobaczyłem, to otwartą deskę klozetową i klęczącego nad nią Sterlinga. Higgs uniósł pobladłą, zielonkawą twarz i podkrążonymi oczyma spojrzał w moim kierunku, usiłując się uśmiechnąć.
- Hej, stary – wychrypiał, po czym gwałtownie zwrócił zawartość swojego żołądka do muszli. Odskoczyłem machinalnie, obryzgując się wodą. Wpadłem z powrotem do pokoju, łapiąc się za kark. Cholera… Nawet nie zdążyłem się napić.
- Em, wybacz Sterling – mruknąłem w kierunku drzwi, w odpowiedzi ten zamamrotał coś, co brzmiało jak „nie ma sprawy”. – Trzymasz się?
- Mhm – wybełkotał, najwyraźniej nie do końca zgodnie z prawdą.
- Ciii – zasyczał błagalnie ze swojego łóżka Chace. Uniosłem kąciki ust do góry. No, dobrze wiedzieć, że nie ja jeden dzisiaj cierpię. – Oddychajcie ciszej – dodał, pionizując się. – Zaraz mi łeb wybuchnie.
- No nie mów – sarknąłem, siadając powoli w nogach mojego łóżka. Przytknąłem palce do skroni. – Sterling umiera w kiblu.
- Świetnie, pozdrów go ode mnie – jęknął Wood, ponownie wyjątkowo ostrożnie kładąc głowę na poduszce. – Dzięki ci Morgano za dni wolne od nauki.
- Amen – mruknąłem, czując jak blednę. Nie… Nie, nie, nie, nie! Nie będę rzygał! Nie dzisiaj! – Higgs, długo ci zajmie wypluwanie żołądka?
- Zdaje się, że poleciał już z godzinę temu – Sterling wyszedł z łazienki z butelką wody w ręce. Za chwile oparł się o framugę drzwi, wypijając ponad połowę jej zawartości. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, że gapię się psim wzrokiem na jego kolejne hausty. – To? Kranówa – dodał, wskazując za siebie.
Rzuciłem się ponownie do łazienki, tym razem skutecznie. Długo nie mogłem się oderwać od kranu, czując jak mój żołądek wypełnia się zimną wodą i bulgocze dziko w radości. Doskonale go rozumiałem, jednak po chwili zaczęło mi to przeszkadzać, żeby nie powiedzieć, że powodowało tylko i wyłącznie gorsze mdłości.
- Ted, daj spokój kranowi – usłyszałem za sobą głos Chace’a. – Nic z tego nie będzie. Ten związek nie ma żadnej przyszłości! – zawołał, wybuchając razem ze Sterlingiem śmiechem.  Za chwilę obaj zasyczeli z bólu. Wyobraziłem sobie nawet, jak bledną.
- Dobrze wam tak.



Siedziałem w Wielkiej Sali nad pustym talerzem. Nawet on wydawał się falować. Dzisiejszego dnia żaden z nas nie tknął nic do jedzenia. Nawet sam zapach wydawał się być drażniący. Sterling co jakiś czas blednął mocno, zerknąwszy na jedno ze swoich ulubionych dań.
- Więcej z wami nie piję – burknął po raz setny, popijając wodę ze swojej nieodłącznej butelki. Chace parsknął śmiechem, który relatywnie szybko przeszedł w jęk. Objął głowę oburącz, pochylając się nad swoim talerzem. Pozwoliłem sobie na nędzny uśmiech, targając włosy. Nawet nie próbowałem zastanawiać się w jakim teraz muszą być stanie. Odkręciłem głowę, by zaproponować zrezygnowanie z dalszego „jedzenia” Sterlingowi, ale tuż za nim dostrzegłem wchodzącą przez drzwi Victoire wraz z jej współlokatorkami. Wyprostowałem się jak struna, momentalnie zapominając o bólu głowy. Oprócz tego, że była wyjątkowo blada, wyglądała zniewalająco. Szczery uśmiech zdobił efektownie jej jasną twarz, nie obejmując jednak fiołkowych, niesamowicie wielkich oczu. Srebrzyste włosy opadały jej z lekkością na ramiona, zakryte przez jasną, zwiewną bluzkę z długim rękawem, który to podwinęła pod łokcie. Odgarnęła z czoła grzywkę, omiatając wzrokiem stół Gryffindoru. Modliłem się w duchu, by mnie nie zobaczyła. Doskonale wiedziałem, co zaraz nastąpi i wcale się nie pomyliłem. Spojrzenia moje i Weasley spotkały się na ułamek sekundy. Uśmiech natychmiast znikł z jej twarzy, ustępując miejsca zaskoczeniu i smutkowi. Z daleka widziałem, jak nabiera głęboko powietrza do płuc, zatrzymując się przy tym. Towarzyszące jej Skye i Aria natychmiast zareagowały, najpierw prawdopodobnie zadając jej pytania, a następnie, kiedy nic nie odpowiedziała, powędrowały wzrokiem w miejsce, w które patrzyła. Błyskawicznie skuliłem się za Sterlingiem, mając nadzieję, że mnie nie zauważyły. Oczywiście nie było nawet o tym mowy. Wyjrzałem (wyjątkowo niedyskretnie) zza Higgsa, obserwując, jak Victoire mówi coś do dziewczyn, po czym z pośpiechem opuszcza Salę. Skye i Aria stały chwilę w osłupieniu, po czym po raz kolejny skierowały na mnie spojrzenia.
- Cholera – mruknąłem, ponownie chowając się za Sterlingiem.
- Dobrze się czujesz, Ted? – bąknął, unosząc brwi z zaskoczeniem.
- Skye i Aria tu idą – syknąłem wyjątkowo żałośnie. Merlinie, staczam się…
- No tak. To w pełni wyjaśnia dlaczego zachowujesz się jak baba – skomentował Chace, usiłując uśmiechnąć się szelmowsko. Posłałem mu spojrzenie, ale jakoś nie wyglądał na kogoś, kto się tym przejął.
- Victoire z nimi mieszka – objaśniłem cierpliwie, ale najwyraźniej dalej nie załapali. – Czy wy w ogóle pamiętacie o czym wczoraj gadaliśmy? – warknąłem wywracając oczami. Obaj zastanowili się chwilę, jakby faktycznie mieli z tym spore problemy. Za chwilę na twarzy obu pojawił się wyraz olśnienia, więc wyrzuciłem ręce w górę.
- No właśnie to!
- O! O cholera! – zawołał Chace, podskakując na miejscu. – Cofam poprzednie; powinieneś zdecydowanie stąd zwiewać – Sterling przyklasnął mu natychmiast.
- Cześć chłopaki – Usłyszałem tuż za sobą wyjątkowo miły głos Skye. Ona nie bywała miła! Nie bez powodu, znaczy. I nie dla nas! Cholera, cholera, cholera…
- Trochę jakby na to za późno – bąknąłem do Chace’a, po czym odwróciłem się z najlepszym uśmiechem, na jaki tylko było mnie stać. – Hej, Skye! Aria! – przywitałem się niemalże śpiewnie (zważywszy na moją formę). Chace zacisnął usta w linie i machnął im sztywno. Sterling wydusił z siebie coś na miarę uśmiechu.
- No, no. Widzę, że była niezła impreza – Skye usiadła po mojej wolnej stronie. Szturchnęła mnie lekko łokciem. To wystarczyło, żeby wróciły mi mdłości. – Och, wyglądacie tragicznie!
- Dzięki – burknął Chace. – Wprost marzyliśmy, żeby to usłyszeć.
- Jeszcze gorzej śmierdzicie – dodała Aria, krzywiąc się lekko.
- Heej! Nie jest aż tak źle – żachnął się Sterling.
- Nie wiesz co mówisz – mruknęła Skye. – Szkoda, że nie macie się czym leczyć - dodała z naciskiem.
- Co konkretnie masz na myśli? – Z nieskrywanym zainteresowaniem odwróciłem się w jej stronę. Chace i Sterling również wydawali się być poruszeni.
- Jakiś eliksir, albo wywar – westchnęła zdawkowo, wzruszając przy tym ramionami dla lepszego efektu. Zmarszczyłem czoło. Może i byłem na kacu, ale to nie znaczy, że straciłem czujność.
- Faktycznie, nie mamy nic takiego – przyznałem ostrożnie. Skye przyłożyła dłoń do ust.
- O, no tak. Przecież, że ja mam.
- Masz taki eliksir? – spytał Chace ze zdziwieniem. – Wiesz, to nie jest jedna z tych rzeczy, jakie uczą w Hogwarcie. Skąd go wzięłaś?
- No, mój tata tak, jakby interesuje się eliksirami, więc ma tego trochę – wyjaśniła pokrótce. – Zabrałam mu jedną z fiolek.
- Co chcesz w zamian? – burknąłem, przeczuwając coś, co mi się zdecydowanie nie spodoba.
- Czemu od razu myślisz, że czegoś chcę? – Skrzyżowała ręce, udając urażoną.
- Skye – mruknąłem, posyłając jej sceptyczne spojrzenie. Wywróciła oczyma.
- Dobra! Chcę informacji.
- Jakich?
- Powiesz mi co się wydarzyło w Norze podczas waszego wyjazdu na święta – rzuciła rzeczowo, na co Aria przytaknęła jej żywo.
- Victoire nic wam nie powiedziała?
- Nie. W zasadzie niewiele mówi od powrotu.
Zerknąłem na chłopaków, szukając poparcia.
- Jak mus, to mus, stary. Sprawy życia i śmierci wymagają poświęceń – Sterling położył mi ciężko dłoń na ramieniu. Wyglądał jeszcze gorzej niż pięć minut temu, słowo.
- Zgoda – Podałem Skye dłoń, którą uścisnęła z uśmiechem.
- Świetnie! Spotkamy się u was, za jakieś dwadzieścia minut.


***
Trwało to dłużej niż zamierzałam i w pewnym momencie chciałam nawet dopisać kolejny wątek do tego rozdziału, ale ostatecznie zdecydowałam się przenieść go na następny. Dzisiaj krótko, bo muszę wracać do jakże cudownej nauki.
Dziękuję osobom, które odważyły się przyznać do Teddy’iego. Mam nadzieję, że chociaż rozdział nie powala, to zaspokaja. Prawdę mówiąc napisałam go już dość dawno, ale ciągle liczyłam, że dodam tutaj ostatni wątek. Stąd opóźnienie. Ale chyba tym razem i tak jest szybciej? ;]
Pozdrawiam,

Lil

czwartek, 9 maja 2013

09. Nic na siłę, wszystko podstępem



Boże Narodzenie to jedne z tych świąt, które przynoszą pokój, radość, zadumę i bliskość. Ostatecznie mogą także powodować kłótnie, warkoty, wrogie spojrzenia i ciągłą wściekłość. Zastanawiam się, czy możliwe byłoby jedno bez drugiego. W końcu ciągła zgoda i słodzenie sobie nawzajem w pewnym momencie mogłyby się zrobić wyjątkowo uciążliwe.
Pierwszy Dzień Świąt był wyjątkowo męczący. Victoire rzuciła się w wir przygotowań, jak nigdy. Ze wszystkich obecnych wydawała się być najbardziej pracowita (chociaż nigdy nie paliła się do pracy). Nie zostało dużo do zrobienia, oprócz nakrywania stołu, przyprawiania ostatnich dań i wykładania ich na półmiski. Oczywiście mała Weasley usilnie chciała wszystkie te rzeczy robić sama. Warczała na każdego, kto choćby dotknął się do jej roboty. A chociaż bardzo chciałbym powchodzić jej w paradę (nie tylko dla dokuczenia), to odciągano mnie od niej jak tylko to było możliwe.
- Ale ja naprawdę chętnie coś zrobię – zapewniałem panią Weasley najsilniej jak tylko mogłem.
- Teddy, kochaneczku, tutaj już nie ma co robić! Victoire, Ginny i ja wszystkim się zajęłyśmy – Pani Weasley machnęła ręką, uśmiechając się do mnie przy tym. Odwróciła się na pięcie ku stołowi, zarzucając przy tym rudo-siwymi włosami. – Zajmij się lepiej dziewczyną, na pewno jej się nudzi!
- Byłą dziewczyną – powtórzyłem już do znudzenia. W przeciągu ostatniego dnia mniej więcej raz na pięć minut ktoś musiał się pomylić.
- Wybacz, Teddy. Po prostu się zapominam, naprawdę do siebie pasujecie – W chwili, w której otwierałem buzię, żeby ostro zaprzeczyć, usłyszeliśmy dźwięk tłuczonego talerza. Pani Weasley, Ginny i ja w tym samym momencie zerknęliśmy ku Victoire. Przed Blondi leżało wiele odłamków porcelanowych, białych talerzy.
- Przepraszam – warknęła przez zaciśnięte zęby, mierząc mnie i panią Weasley wrogim spojrzeniem. Nie wyglądała, jakby było jej przykro. Miałem wielką ochotę się uśmiechnąć i przez chwilę nawet chyba to zrobiłem, bo Vickie zmrużyła wściekle oczy w moim kierunku. Tak, zdecydowanie się uśmiechałem.
- Nic nie szkodzi –powiedziała Ginny, machając lekceważąco ręką, jednak zanim zdążyła wyciągnąć różdżkę, uprzedziłem ją i już celowałem w szczątki na podłodze.
- Reparo! – mruknąłem, mierząc się wzrokiem z Vickie. – Niezdara – dodałem na tyle cicho, by tylko ona mnie usłyszała.
- Lepiej się zamknij, bo stracisz jedynki – zagroziła szeptem, zgrzytając zębami. Zachichotałem, kompletnie nie uważając jej za wiarygodną.
Jeśli chodzi o Kasję, to wcale a wcale się nie nudziła. Pomijając to, że zanudzała większość ludzi tanimi bajeczkami, to okazało się, że ona i Walker całkiem nieźle się znają. Rozmawiali ze sobą wyjątkowo swobodnie, a Reader zapominała nawet na czas ich rozmów być cierpiętnicą. Miła odmiana. Salon był przepełniony domownikami i gośćmi, czekającymi już przy magicznie powiększonym stole na posiłek. Co jakiś czas z kuchni nadlatywały półmiski z daniami, bądź puste nakrycia.
Tym razem miałem siedzieć między Kasją a małą Lily Potter. Dokładnie naprzeciwko siebie miałem Victoire, a naprzeciwko Kasji siedział Nathaniel. Zastanawiałem się mocno nad tym, czy powinienem cieszyć się, czy płakać. Biorąc pod uwagę między innymi to, że Vi była w beznadziejnym nastroju, prawdopodobnie to drugie. Podpierałem brodę, bębniąc przy tym w stół palcami. Modliłem się by móc mieć to jak najszybciej za sobą. Na próżno; czas dłużył mi się w nieskończoność. Westchnąłem nieco zbyt głośno, tym samym (bardzo niepotrzebnie) zwracając na siebie uwagę. Kasja zamrugała kilkakrotnie, zanim uśmiechnęła się perliście. Przekląłem w duchu.
- Coś się stało Teddy? – spytała słodko Kasja, kładąc mi rękę na udzie. Spojrzałem z wściekłością najpierw na jej dłoń, a później na nią.
- Słowo daję Reader, jeszcze jeden taki ruch, a nie ręczę za siebie – syknąłem, zaciskając zęby. Zarówno Kasja, jak i Walker unieśli w górę brwi ze zdziwienia (różnica polegała jedynie na tym, że Nate nic nie widział).
- Naprawdę, nie wiem o co ci chodzi – bąknęła niewinnie, przesuwając dłonią w górę.  Dla mnie było tego za wiele. Wstałem z impetem, mierząc ją lodowatym spojrzeniem. Wymaszerowałem nerwowo z salonu, kierując się ku schodom. Szedłem szybko patrząc pod nogi i klnąc pod nosem od serca. I gdyby nie to, że na kogoś wpadłem na półpiętrze, pewnie wszedłbym w ścianę. Warcząc podniosłem głowę w górę, mierząc lodowatym wzrokiem ową osobę.
Victoire odbiła się ode mnie, jak od piłki, zataczając się niebezpiecznie. Wysiliłem cały mój refleks, by złapać ją tuż przed upadkiem. Omiotłem ją szybko wzrokiem, zauważając od razu kilka zmian. Wyglądała na mocno zmęczoną; cerę miała bladą, niemalże przezroczystą, usta lekko rozchylone. Oddychała szybko i płytko. Jedynie podkrążone, pociemniałe oczy zdawały się być teraz przytomne (a przynajmniej na tyle, by posłać mi jedno z tych jej „spojrzeń”). Zmarszczyłem czoło, nie wypuszczając jej z ramion, mimo jej obronnej postawy. Pachniała ciasteczkami.
- Jak leziesz, Lupin? – mruknęła wściekle. Zdecydowanie za cicho i za słabo, jak na nią.
- Wszystko w porządku? – Słyszałem pobrzmiewającą w moim głosie troskę. – Wyglądasz na zmęczoną – dodałem dla usprawiedliwienia. Troska w głosie zdawała się być jeszcze większa, więc odchrząknąłem.
- Nic mi nie jest – prychnęła kpiarsko. Od razu wiedziałem, że zaraz mi się oberwie. To specjalnie na takie okazje trzymała ten ton. – A raczej nie byłoby, gdyby nie ta twoja Kasja – syknęła, przeciągając sylaby imienia Reader. A nie mówiłem(najpiękniejsze trzy słowa na świecie)?
- Co tym razem?
- A to tym razem, że nie dała mi spać! – zawołała z oburzeniem, wyrzucając ręce w górę. Na szczęście udało mi się puścić ją na tyle wcześnie, by nie oberwać od niej po głowie. – Ciągle udawała, że płacze i łkała w poduszkę. Chyba z dziesięć razy pytała mnie, czy śpię. Ciesz się, że ta suka jeszcze żyje. Czy ja wyglądam na taką, co da się na to nabrać? Wolne żarty – żachnęła się, krzyżując ręce. Za chwile zachwiała się ponownie; tym razem jednak sama chwyciła się mojego ramienia.
- Vickie… - zacząłem ponownie używając ojcowskiego tonu, ale ona tylko machnęła ręką lekceważąco.
- Och, błagam – syknęła, zamykając oczy i biorąc głęboki oddech. Kiedy na powrót je otworzyła, wydawała się wyglądać o niebo lepiej. Musiała używać swoich ponadprzeciętnych zdolności. Jej skóra błyszczała, fiołkowe oczy magnetyzowały, usta zaróżowiły się, a najpiękniejsze na świecie rumieńce wystąpiły na jej szczupłe policzki. Była zniewalająca. Zarzuciła srebrno-blond włosami, uśmiechając się szelmowsko. – Widzisz? Mówiłam, że nic mi nie jest – zamruczała głębokim głosem. Chyba nie muszę mówić o efektach jej działań. Nie? Bosko. Dla niewtajemniczonych dodam tylko: „łał” i „musiałem się powstrzymywać, by się na nią nie rzucić”.
- Weasley, sama się prosisz – ostrzegłem, starając się panować nad sytuacją. Zachichotała, krzyżując ręce na piersiach. Zbliżyła twarz do mojej, opierając przy tym dłonie na mojej klatce piersiowej. – Jak nie chcesz incydentu na środku schodów w domu twojej babci, to dobrze ci radzę odsuń się. To jedyny taki moment, kiedy dam ci się wycofać.
- Zmuś mnie – szepnęła tuż przy moich ustach, po czym ze śmiechem zbiegła ze schodów w dół. Miałem ochotę ją zabić. Albo całować. Albo zabić całując. Przeczesałem włosy dłonią, nadal za nią patrząc. Mała szuja.
- Wiesz, jak ci się podoba, to wystarczy, że jej to powiesz – usłyszałem koło mojego ucha. Odskoczyłem błyskawicznie, patrząc ze zdziwieniem wprost na Ginny. Uśmiechała się do mnie w stylu „ja wiem wszystko”. Strasznie denerwujący uśmiech.
- Nie wiem o czym mówisz – bąknąłem. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie brzmiałem tak fałszywie.
- Daj spokój, Teddy. Mi możesz powiedzieć – zapewniła, odciągając mnie bardziej na bok. – To jak jest między wami?
- Najlepiej opisałbym to, mówiąc, że jest nijak.
- Wiesz, wydawało mi się coś zupełnie innego – Puściła mi perskie oczko.
- Chwila, podglądałaś nas? – spytałem czując, że pieką mnie policzki. Boże, brzmię jak baba.
- Ja bym tak tego nie nazwała. Raczej… zupełnie nie chcący widziałam co się działo.
- Na jedno wychodzi – burknąłem, ale Ginny zignorowała mnie.
- Wiesz, nie chcę zdradzać ci babskich sekretów, ale podobasz się jej – oświadczyła. Wyglądała tak, jakby przed chwilą dostała drogą parę butów od znanego projektanta. Wydawała się być w swoim żywiole. Świetnie. Miałem mocno przesrane.
- Komu? – wymamrotałem głupio.
- No Vickie oczywiście – odpowiedziała takim tonem, jakby musiała tłumaczyć coś bardzo prostego jakiemuś ograniczonemu umysłowo dziecku.
- A skąd to wiesz?
- Dużo o tobie mówi. Poza tym, jeszcze nie widziałam dwójki, która kłóciłaby się z takim zacięciem jak wy – zachichotała. Niewiele mi to pomogło i jakoś niespecjalnie chciało mi się wierzyć, że ktoś taki jak Victoire Weasley mógłby być mną zainteresowany. Nie w taki sposób. Raczej… całość jej uczuć pochodziła z sentymentu (i ja bezkarnie to wykorzystywałem).
- Skoro ilość kłótni jest miernikiem zainteresowania, to już wiem co łączy Chace’a i Sterlinga. Muszą być mocno w siebie zaangażowani – sarknąłem. Ginny pokręciła tylko głową. – Serio, muszę pamiętać, żeby pogadać z nimi na temat orientacji płciowej.



Cieszyłem się, że podczas wspólnego posiłku, Kasja znalazła wspólny język z Walkerem. Mogłem spokojnie z nią nie gadać. Miałem nawet czas, by ponownie posprzeczać się z Victoire. Wyglądała przecudnie. Srebrno-blond włosy miała rozpuszczone i tylko przednie pasma spięła z tyłu spinką. Fiołkowe oczy błyszczały się w taki sposób, że zapierało dech w piersiach. Dokładnie to samo było z jej uśmiechem. A uśmiechała się wyjątkowo często. Co jakiś czas zerkała nawet na mnie zza kurtyny ciemnych, długich rzęs w taki sposób, że sztućce wypadały mi z rąk i tylko resztkami sił powstrzymywałem się od rozdziawienia ust na oścież. Nawet jej głos był miły dla uszu, chociaż przeważnie się sprzeczaliśmy. I wszystko byłoby naprawdę nieziemsko, gdyby nie ciągłe, długie i natarczywe spojrzenia Ginny Potter. Wydawała się przeszywać nas wzrokiem na wylot. Kilka razy pozwoliła sobie nawet na chichot (biedny Harry, wyglądał tak, jakby się o nią poważnie martwił). Kasja wydawała się za to kompletnie mnie nie zauważać (za co swoją drogą dostałem reprymendę od babci Andromedy i pani Wesley, że niby nie zabawiam „mojej dziewczyny”. Możecie sobie tylko i wyłącznie wyobrazić moją reakcję. Dodam tylko, że liczenie do dziesięciu tym razem mnie zawiodło. Victoire też nie wydawała się być szczęśliwa z tego powodu).
Byłem pełny. Chyba jeszcze nigdy w życiu tyle nie zjadłem. Leniwie opierałem się o futrynę w drzwiach, patrząc, jak grupka dzieci rozpakowuje prezenty, piszcząc z uciechy. Lily podbiegła do mnie pokazując mi jakieś najnowsze wydanie baśni (wyjątkowo lubiła czytać. Dzieci…).
- Przeczytasz mi dzisiaj? – spytała, kiedy kucnąłem przed nią.
- Jasne. Kiedy tylko chcesz – zapewniłem, obdarzając ją ciepłym uśmiechem. Kurde, miękki jestem. Lily objęła mnie za szyję i pocałowała w policzek, za chwilę znowu będąc z resztą dzieciaków. Podniosłem się, znowu podpierając futrynę. Poczułem, że ktoś kładzie mi głowę na ramieniu (a w zasadzie opiera się o ramie, bo owy ktoś najzwyczajniej w świecie nie sięgał wyżej). Odkręciłem głowę w jej kierunku, dokładnie wtedy, kiedy ona podniosła wzrok. Wiedziałem, że to ona. Inaczej nie zareagowałbym na tyle spokojnie. Nie chciałem, żeby się odsunęła. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, zanim Victoire odwróciła głowę w kierunku dzieci. Mimo wszystko nadal patrzyłem na srebrnawy czubek jej głowy.
- Chciałabym tu zostać – szepnęła, wsuwając dłoń pod moje ramie. Uniosłem kącik ust do góry. – Nie chcę wracać.
- Nie lubisz Hogwartu?
- Nie, nie o to chodzi. Jest niesamowity, ale…
- Ale tu jest znacznie lepiej – dokończyłem, rozumiejąc co ma na myśli. Lily pomachała nam siedząc na dywanie tuż koło Dominique. Mogłem sobie tylko wyobrazić, jak Weasley się uśmiecha. Miałem pewność, że to właśnie teraz robi. – Z rodziną jest lepiej – Ponownie spojrzała na mnie. Chyba nie mógłbym wyobrazić sobie lepszego momentu na pocałunek. Niestety, nie przepadałem raczej za widownią.
- Cieszę się, że tu jesteście – wyznała, opierając o mnie brodę. – Ty i twoja babcia.
- Rozpieszczasz mnie – mruknąłem, omiatając jej jasną twarz oczyma. – Jeszcze się przyzwyczaję do tego, że jesteś miła.
- Hej! Przecież ja jestem miła – zaprzeczyła, zakładając wolną rękę na biodro. Zmrużyła oczy, udając urazę. Zachichotałem.
- A ja lubię wróżbiarstwo.
- No, nikt cię nie wini za problemy mentalne. Wszystko rozumiem, wewnętrzne oko, te sprawy – Zaśmialiśmy się, kierując się jednocześnie ku schodom.
- Pokaż mi swoje fusy, a powiem ci kim jesteś – zawtórowałem jej, ciągle trzymając ją pod rękę.
- O tak, chętnie dowiem się w jak tragicznych okolicznościach mam zginąć – przytaknęła sarkastycznie, kiedy wchodziliśmy do mojej sypialni (nie żebyśmy mieli jakieś zamiary, nic z tych rzeczy. Po prostu w między czasie kazali nam zajrzeć na górę do Kasji i Nate’a).
Przez chwilę nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Oto stała przed nami porządnie obściskująca się para naszych „gości”. Nate trzymał Kasje tak blisko, że przez chwilę miałem problem, żeby odróżnić, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. Reader wpijała się swoimi ustami w jego z taką żarliwością, że szły iskry, kiedy tymczasem ja i Victoire staliśmy z szeroko otwartymi ustami, za bardzo zszokowani, by cokolwiek powiedzieć.
Na szczęście nie musieliśmy zbyt długo się na to przyglądać, bo parka relatywnie szybko zorientowała się o naszej obecności. Odskoczyli od siebie dość prężnie, z zakłopotaniem spoglądając w naszym kierunku (przynajmniej tak było w przypadku Nate’a).
- Victoire – wydukał tylko, spuszczając głowę. Kasja za to uwiesiła się jego ramienia, robiąc niewinne oczy.
- Och, Teddy – wymruczała, zakładając niesforny kosmyk włosów za ucho. – Tak mi przykro – dodała, kręcąc głową. Uniosłem wysoko brwi. No mi tam wyjątkowo przykro nie było. Wręcz przeciwnie. – To tak wyszło, bo widzisz, kiedyś ja i Nate byliśmy razem – wyjaśniła, na co chłopak skinął głową.
- Nie, jest okay.
- Przepraszam, wiem co sobie myślałeś.
- Wiesz? – bąknąłem idiotycznie, kompletnie nie wiedząc o czym ona gada.
- Och, tak mi przykro, ale ten wczorajszy pocałunek był błędem, Teddy – powiedziała miękko. Czułem, jak Victoire sztywnieje u mojego boku. Suka… - Nie będziemy już razem. To co się stało dzisiaj… chciałam ci tylko dodać otuchy.
- Otuchy?! – wyrwało się Victoire. Weasley odskoczyła ode mnie, jak oparzona. – Pocałunek?- zwróciła się do mnie wściekle, zaciskając dłonie w pięści. – Całowałeś ją?! Trzeba było tak od razu, Lupin! – warknęła, ciskając we mnie piorunami z oczu.
- Ale… Victoire, to nie tak, ona…
- Jasne, że ona! – syknęła. – To zawsze jest ona – dodała już dużo ciszej, wybiegając z pokoju. Spojrzałem z furią na Kasję. Uniosła z wyższością głowę, uśmiechając się w taki sposób, by przypieczętować swoje zwycięstwo. Wygrała bitwę. Wygrała bitwę o Święta.
- Nie ujdzie ci to na sucho – Wycelowałem w nią oskarżycielsko palcem, odkręcając się na pięcie, by dogonić Victoire.



***

Bardzo przepraszam, że tak długo czekaliście na ten obiecany, nadrabiający rozdział, ale bardzo dużo się u mnie wydarzyło złego. Rozdział nie jest tak długi, jak planowałam, bo też chciałam go dodać szybko i prawdę mówiąc nie byłam w stanie napisać więcej. Mam też nadzieję, że nie pojawiły się błędy, bo przyznam szczerze, że nawet nie sprawdziłam wszystkiego.
Chciałabym zadedykować go dla zakochanej w Teddym Fly (czyli: Who Cares). Niesamowicie poprawiłaś mi humor, pisząc komentarz pod poprzednim rozdziałem. Bardzo zapadł mi w pamięć i za każdym razem wywołuje uśmiech! Wybacz, że rozdział jest tak krótki  i jednak nie opisany na tyle dokładnie  (emocjonalnie, bo ja głównie na to zwracam uwagę, nie na wystrój otoczenie, czy cokolwiek innego, a na bohaterów. Otoczenie każdy widzi inaczej i nie lubię ingerować w twórczą wyobraźnię czytelników. Wolę bazować na postaciach), jak to zazwyczaj robię, ale naprawdę nie miałam siły. Dodam jeszcze tylko, że dziękuję Jagodziance za jej zaraźliwy entuzjazm. Czyni cuda, serio.
Wasza,
Lil