Wypady do
Hogsmeade zawsze przebiegały według tego samego schematu; najpierw szliśmy do
sklepu Zonka, nabyć jakieś zabawne gadżety (co swoją drogą odrobinkę już nam
się nudziło; chyba zaczęliśmy w końcu dorastać - ha, zabawny jestem), następnie
obowiązkowo musieliśmy mieć "swoją chwilę" polegającą na włóczeniu
się po miasteczku, a głównie w okolicach Wrzeszczącej Chaty. Uwielbiałem to
miejsce. W końcu to przez mojego ojca zostało tak nazwane, to przez niego Chata
została wybudowana. Przypominała mi ona, kim jestem, przypominała o rodzicach.
Dużo dowiedziałem się od Harry'ego na temat Huncwotów. Wygląda na to, że wdałem
się w mojego wujka - Syriusza, jeśli już miałbym wybierać. Wybacz tato.
Nie mogliśmy też
oczywiście ominąć wspaniałego Pubu pod Trzema Miotłami. Nadal piękna (mimo
wieku) madame Rosmerta i jej zachwycająca pomocnica, młoda kelnerka - Juliette
stały się niemal koniecznością. Odkąd Juliette pojawiła się w Trzech Miotłach,
Chace wyjątkowo domagał się odwiedzania pubu. Ani mnie, ani Sterlinga to nie
dziwiło. Juliette była na prawdę ładna, chociaż niezbyt bystra. Chace'owi to
nie przeszkadzało.
Na koniec po
prostu musieliśmy zawitać jeszcze do Miodowego Królestwa po zapasy słodyczy do
czasu kolejnego wypadu do miasteczka, a także po to, by przywitać się z panem
Fellem - starszym panem, właścicielem sklepu. Każdy z nas miał tą słabość, że
przechodząc obok szyldu sklepu, zastawionego nieziemskimi smakołykami, nie mógł
go ominąć. Wydanie tu czasami nawet kilku galeonów łącznie było w naszej
naturze i tyle. Nie osądzajcie nas! Nie wierzę, że wszyscy jesteście tacy
święci i nie opychacie się nigdy słodkościami aż do momentu, kiedy zrobi wam
się niedobrze. Otóż, ja tak mam. Dobrze, że dość szybko kończą się moje
możliwości, inaczej mógłbym zbankrutować.
Nieco inaczej
miały się sprawy, gdy urządzaliśmy sobie wycieczki na własną rękę. Wtedy
głównie zajmowaliśmy się siedzeniem w Gospodzie Pod Świńskim Łbem (nie wiem,
jak to możliwe, ale Aberforth Dumbledore nadal był tam właścicielem, a przecież
miał jakieś... 130 lat! Na pytania o jego wiek, zbywał nas zawsze czymś w stylu
"Mam swoje sposoby". Podejrzewam, że nikt nie był w stanie powiedzieć,
jak on to robił) i oczywiście szwędaliśmy się po miasteczku (nierzadko szukając
jakichś przyjezdnych dziewczyn, czego zawsze pomysłodawcą był Chace). Rzecz
jasna, wszystko to dzięki niesamowitej i niezawodnej Mapie Huncwotów. Czasami
korzystaliśmy też z peleryny niewidki. Prawdą jest, że wszystko to należało do
Harry'ego, ale on uznał, że jako syn jednego z Huncwotów, powinienem wręcz być
w posiadaniu tejże mapy i zasługuję na jego pelerynę. Ciekaw jestem, czy on,
aby na pewno wiedział, co robi.
Tym razem była
to właśnie jedna z naszych samotnych wypraw. Chace przygotował się już nawet na
sporą dawkę Ognistej Whisky w Gospodzie. Sterling użył swoich najlepszych
perfum i ubrał na twarzy cudowny uśmiech, co sprawiło, że był o wiele
przystojniejszy; widać udzielił mu się nastrój Chace'a.
Darowaliśmy sobie
pelerynę niewidkę, a z samą mapę ruszyliśmy na trzecie piętro. W sumie pelerynę
uznaliśmy za zbędną; nie zależało nam, czy ktoś nas zobaczy, albo czy
dostaniemy szlaban (gorzej byłoby z punktami ujemnymi, bo kolejnych Gryfoni
mogliby nam już nie wybaczyć). Poza tym nauczyciele zdążyli już się
przyzwyczaić do naszych eskapad. Staliśmy już przy posągu Jednookiej Wiedźmy, a
Chace podskakiwał z podniecenia, najwyraźniej licząc na spotkanie z Juliette.
Albo na jakąkolwiek inną dziewczynę, która by go chciała. Nie żałujcie go, miał
wyjątkowo cienkie teksty i to przez nie zawsze dostawał kosza.
Wyciągnąłem
różdżkę, by użyć odpowiedniego zaklęcia. Wszyscy znaliśmy je doskonale, ale
zazwyczaj ja czyniłem honory.
- Dissendium! - szepnąłem, stukając
drewienkiem o kamienny posąg.
- Mogę
wiedzieć, co wy wyprawiacie? - Jak na rozkaz, cała nasza trójka odkręciła się w
stronę właściciela... a w zasadzie właścicielki głosu, jednocześnie starając
się zakryć swoimi ciałami wejście do Hogsmeade. Kiedy zobaczyłem, kim była owa
osoba, zbladłem. Z trudem przełknąłem ślinę, by po chwili wyszczerzyć się w
sytuacyjnym, jakże sztucznym uśmiechu.
Ciężko
powiedzieć, czy Victoire Weasley była wściekła, czy zaciekawiona, bo minę miała
kata wydającego wyrok. Chace co chwilę na mnie spoglądał, jakby oczekiwał ode
mnie jakiegoś sensownego wytłumaczenia się z sytuacji. Z drugiej strony
zarobiłem kuksańca od Sterlinga. Nie jestem cudotwórcą, ludzie! Victoire
czekała cierpliwie, skacząc od jednego do drugiego fiołkowym spojrzeniem.
- A gdzie przywitanie,
Weasley? - palnąłem pierwsze, co mi przyszło do głowy.
- Teraz
oczekujesz ode mnie przywitania? - Uniosła do góry swoje równe, ciemne brwi.
Świetnie, teraz wkopałem się jeszcze bardziej...
- No wiesz...
- Zazwyczaj na
korytarzu ledwo mnie dostrzegasz, Lupin - prychnęła. Tak, była zdecydowanie
wściekła. Może nawet i na mnie? No dobra! Na pewno na mnie.
- Jak możesz
tak mówić, Victoire? Oczywiście, że cię dostrzegam - Nie minąłem się z prawdą.
Kogo, jak kogo, ale ją mógłbym zauważyć nawet z odległości kilometra.
- Jasne, tylko
jakoś się nie kwapisz, do witania mnie jakimkolwiek "cześć". Więc to
jednoznaczne z ignorancją.
- To nonsens.
Zawsze mówię ci "cześć", kiedy cię widzę - Przyznaję, teraz już
łgałem, jak najęty.
- Nie jestem
naiwna, Ted - Posłała mi tak jednoznaczne spojrzenie, że wprost nie mogłem nie
wiedzieć, o co chodzi. Każdy byłby w stanie się domyślić, gdyby tylko wiedział,
co się działo. Nawet Chace.
Kukurydza.
Pocałunek. Kasja i ja...
- Wiem o tym -
bąknąłem.
Kilka chwil
ciążącej nam wszystkim ciszy, sprawiło najwyraźniej, że Victoire przypomniała
sobie, z jakiego powodu nas zaczepiła, bo ciekawskim spojrzeniem zaczęła znów zaglądać
nam za plecy. Całe szczęście, że byliśmy od niej o przynajmniej głowę wyżsi i z
półtora razy cięższy i szerszy. Nie, żebyśmy byli jacyś spaśnięci; po prostu to
ona była chucherkiem. Chace chrząknął znacząco.
- Dowiem się,
co robicie z tym posągiem?
- My tylko... -
zacząłem, szukając pomocy u przyjaciół.
- ... stoimy...
- Przyszedł mi na ratunek Chace, z czym zaraz pospieszył także Sterling.
- ... koło
posągu - dokończył Higgs.
- Właśnie -
Posłałem jej uśmiech. Victoire skrzyżowała ręce na piersiach.
- Wy to tak na
poważnie? Myślicie, że nic nie widziałam? - Wymieniliśmy znaczące spojrzenia
pełne nadziei. - Gdzie prowadzi to przejście?
- Jakie
przejście? - mruknął Chace, genialnie udając zaskoczenie jej pytaniem.
Oczywiście nie w porę. O Słodka Morgano, uwielbiam tego gościa...
- Ted?
- A co chcesz
wiedzieć?
- Przejście! -
Zaczynała się denerwować. Moja sytuacja niewiele na tym zyskiwała, bo chociaż
mogłem, na chwilę oderwać wzrok od jej przepięknej, choć teraz nieco
pociemniałej, twarzy, to wolałem, żeby się na mnie nie wściekała. Pamiętam, jak
się wściekła, kiedy zabrałem jej lalkę, mając 9 lat... Psychika chyba nigdy mi
się po tym nie odbuduje.
- No tak.
Widzisz... To jest... przejście do lochów - Słyszałem, jak chłopaki wzięli
głęboki oddech.
- I po to wam
kurtki, tak?
- Straszne z
nas zmarźluchy.
- Świetnie!
Chciałam zapytać profesor Morthen o moją ocenę z ostatniego eseju, bo nie było
mnie na lekcji - Ruszyła ku przejściu, ale my tylko jeszcze bardziej
ścisnęliśmy się do siebie i do posągu, blokując jej przejście. - Odbiło wam?
-Nie, czemu?
- To nie
wygląda najlepiej dla postronnego widza. Trzech facetów ściskających się do
siebie, jak pingwiny.
- Daj spokój,
sama wiesz, że Chace i Sterling są całkiem przystojni nie mógłbym tak po prostu
być na to obojętny; praktycznie mieszkamy razem. Wyobraź sobie, kiedy wieczorem
ganiają w samych gatkach i...
- Oszczędź mi
tego - przerwała mi w porę Victoire
- Tak, nam też
- burknął Sterling. - Chyba mi niedobrze.
- Stary, nic
nie mówiłeś o zmianie orientacji seksualnej - oburzył się Chace.
- A co,
szukałbyś u mnie szczęścia?
-
Wyprowadziłbym się.
- Ej, nadal tu
jestem. Później pogadacie o swoich problemach łóżkowych, kochasie, a teraz
puśćcie mnie do tego przejścia - Skrzyżowała ręce na piersiach.
- Ale tam
jest...
- Brudno.
- I śmierdzi.
- Są pająki.
- Świetnie, jak
w domu! - Puściła nam perskie oczko. Prawda była taka, że w Muszelce (tam gdzie
mieszkała) było nieskazitelnie czysto, bo Fleur nie zniosłaby ani ociupinki
kurzu.
- To nie jest
najlepszy pomysł.
- Niby, czemu?
- prychnęła.
- Bo nie wypada
damie wchodzić do takiego bagna - zamruczał Chace.
- Zaryzykuję.
Nie było
wyjścia, szczególnie, że Sterling ustąpił jej. Był wyjątkowo łagodny, jeśli
chodzi o dziewczyny. Oczywiście chyba, że wyjątkowo miał humor na droczenie się
z kimś albo, jeśli pokłócił się z ojcem o Quidditha.
- To, co? Idziecie
ze mną?
- Chyba nie
mamy wyjścia - mruknąłem. Victoire wkroczyła pewnie w korytarz, a my tuż za
nią. Nie przeszliśmy nawet kilka kroków, kiedy usłyszałem czyjś bieg za sobą.
Odwróciłem się, widząc, jak Sterling i Chace uciekają w popłochu ku wyjściu
wewnątrz posągu.
- Ej no,
chłopaki, poważnie?! - zawołałem za nimi rozpaczliwie, już kompletnie tracąc
wiarę w ludzi.
- Sorki Ted, no
wiesz, zapomniałem, że ja muszę... że w zasadzie powinienem... i że to jest...
no i dlatego właśnie... i tego no, więc nie mogę zostać, sam rozumiesz. Sprawa
wagi państwowej! - kręcił Chace, wychodząc już na światło.
- A ja muszę mu
pomóc. Trzymaj się, stary! - I tyle było ich widać.
- Zdrajcy! -
ryknąłem jeszcze, wypowiadając moje aktualne zdanie o nich.
Zaległa chwila
ciszy, w której Victoire zaszurała tylko butami i chrząknęła znacząco. Po raz
pierwszy od czasu kukurydzy zostaliśmy sami.
- Wygląda na
to, ze nas olali - zacząłem, a ona skinęła tylko głową. - To, co? Idziemy? -
Szczerze mówiąc, bardzo chciałem pójść. Tak długo starałem się z nią nie
rozmawiać i jej unikać, że chyba coś we mnie pękło i teraz w życiu bym się nie
wycofał, Zaskoczyło mnie to.
Ona wydawała
się być tym jeszcze bardziej zdziwiona niż ja. Najwyraźniej myślała, że będę
chciał wracać. Doskonale wiedziała, że ten skrót nie prowadzi do podziemi.
Uśmiechnęła się lekko i całkiem miło odpowiedziała:
- Jasne.
Szliśmy gęsiego
- ona pierwsza, a ja tuż za nią. Napawałem się jej obecnością i tym, że chyba
po raz pierwszy od dłuższego czasu nie wścieka się na mnie, a ja nie sprawiam
jej przykrości. Niezmiernie dużo to dla mnie znaczyło. Victoire miała wyjątkowo
zwiewny i kuszący styl chodzenia, ale jestem niemalże pewien, że robiła to
nieświadomie. Tylko, dlaczego ja muszę za tą jej nieświadomość pokutować? No ja
się pytam, za co?
- Zimno tu -
szepnęła, dygocąc na całym ciele. No tak, środek zimy, a jedyne, co ona miała
na sobie, to szkolny mundurek (swoją drogą idealnie podkreślający jej figurę, o
ile w ogóle szkolny mundurek może podkreślać figurę). W sumie fakt, my byliśmy
(a w zasadzie teraz to już tylko ja) przygotowani na taką ewentualność i każdy
miał jakąś kurtkę.
- Wybacz,
Vickie - Rzuciłem się do zdejmowania płaszcza i narzuciłem go na jej ramiona. -
Cieplej?
- Tak,
dziękuję. Ale nie możesz iść po takim zimnie bez kurtki! To wykluczone, wracamy
- Zawróciła w miejscu, wpadając tym samym na mnie, czego chyba żadne z nas się
nie spodziewało. Przez krótką, cudowną chwilę trzymałem ją w ramionach, żeby
tylko się nie przewróciła. Uniosła głowę do góry, patrząc mi w twarz, co
praktycznie odjęło mi nogi.
Otrząśnij się,
Lupin, bądź mężczyzną.
Kiedy serce
biło mi już z prędkością światła, zorientowani, co się dzieje, odskoczyliśmy od
siebie. Victoire wypuściła powietrze, jakby przez cały ten czas wstrzymywała
oddech.
- Dam radę,
smarkulo. Idziemy, bo następnym razem ani myślę cię tu przyprowadzać -
Wyszczerzyłem zęby, próbując jakoś rozluźnić napiętą atmosferę. Udało się, bo
Vickie zaraz prychnęła, tupiąc nogą.
- Nie jestem
smarkulą, Lupin, mam piętnaście lat.
- Cóż za
podeszły wiek.
- Nie nabijaj
się ze mnie, ostrzegam cię.
- A co mi
zrobisz? Uszczypniesz mnie?
- Naślę na
ciebie Jamesa i wtedy zobaczymy.
- Dobra, dobra!
Rzuć na mnie Cruciatus, ale oszczędź mi tą małą zarazę. Poza tym, wiesz, że
groźby są karalne?
- I co,
doniesiesz na mnie? A masz, chociaż dowód?
- Oczywiście,
wszystko się nagrywa.
Zachichotała,
zdecydowanie nie wierząc w moje słowa. Nic dziwnego.
Szliśmy jeszcze
przez jakiś czas, dopóki przed nami nie pojawiło się wejście (w klapie w
podłodze, a u nas na suficie) do Miodowego Królestwa.
- A teraz, co
robimy? - Victoire obejrzała się na mnie wielkimi oczyma. Uśmiechnąłem się do
niej.
- Chodź.
Wszedłem po drabinie
i podniosłem klapę. Victoire weszła tuż za mną, rozglądając się dookoła
oniemiała.
- Gdzie my
jesteśmy? - szepnęła, najwyraźniej uważając, że powinniśmy zachowywać się
cicho.
- W piwnicy
Miodowego Królestwa - odpowiedziałem zupełnie normalnym głosem.
- Jak nas ktoś
zobaczy? - Spojrzała na mnie wystraszona. Zaśmiałem się i pokręciłam głową.
- Panie Fell,
to ja, Ted Lupin! Przyprowadziłem koleżankę, Victoire! Możemy wejść? -
krzyknąłem tak głośno, że Weasley złapała mnie za rękaw (co bardzo mi się
spodobało), kuląc się i czekając na wrzaski, czy wyganianie nas miotłą przez
właściciela sklepu (swoją drogą, starszego, niesamowicie dobrego i wyrozumiałego
człowieka. Oczywiście Blondi nie mogła tego wiedzieć; nikt nie znał tego
człowieka tak dobrze, jak my).
- Teddy?
Wchodźcie, zapraszam!
Rozległ się
odgłos ciężkich kroków i stukot drewnianej laski. Weszliśmy na schody, a kiedy
byliśmy u ich szczytu, drzwi kończące je, otworzyły się i stanął w nich pan
Fell we własnej osobie. Na wąskich ustach, otoczonych siecią licznych
zmarszczek, malował się uśmiech, a nieco zamglone oczy - nabrały wyrazu. Mimo
swoich siwych, nieco rzadkich włosów i zgarbionej postawy, sprawiał
(przynajmniej dla mnie) miłe pierwsze wrażenie, człowieka doświadczonego
życiem. Wpuścił nas do sklepu, silnie zapraszając także na herbatę. Zerknąłem
na nieco spłoszoną Weasley i... zgodziłem się za nas oboje. Poza tym, było mi
cholernie zimno, zważywszy na to, że ta blond-piękność przywłaszczyła sobie mój
płaszcz.
- Gdzie reszta
ferajny? - zapytał uprzejmie pan Fell.
- Przestraszyli
się tej tutaj - Wyszczerzyłem zęby i skinąłem głową w kierunku Victoire.
Zmrużyła oczy, najwyraźniej myśląc, że jest groźna. Parsknąłem śmiechem.
Wyglądała, jak ofuknięta mała dziewczynka. Pan Fell spojrzał na Vickie.
- Nie wierzę,
że ta śliczna panienka jest tak przerażająca. Chociaż... tamta dwójka własnych
cieni się boi - Zachichotał, prowadząc nas za ladę, a następnie po schodach, na
pierwsze piętro kamienicy, gdzie znajdowało się małe, choć bardzo przytulne
mieszkanko.
- Kawę,
herbatę... gorącej czekolady? - zagaił, aż rwąc się do jakiejś roboty.
- Ja to zrobię,
panie Fell - zaoferowałem się, kładąc mu rękę na wątłym ramieniu. Staruszek
pociągnął nosem i spojrzał na mnie tak, jak dziadek mógłby patrzeć na swojego
wnuczka. - Czego się napijesz? - rzuciłem do Victoire, idąc do
"kuchni", która była po prostu częścią całkiem sporego salonu, w
którym się znajdowaliśmy, oddzieloną tylko prostokątnym, jesionowym stołem i
czterema krzesłami od kompletu. Kiedyś zapytałem Fella o ilość krzeseł... w
końcu mieszkał tu sam jeden.
"Jedno
krzesło wyglądałoby tutaj bardzo niestosownie, dwa to oznaka złego wychowania.
Nie mogłem także umieścić tu trzech, bo popsułoby to wygląd całego pokoju;
byłoby niesymetrycznie. Ale cztery jest już w sam raz." Postanowiłem
sobie, że zapamiętam jego zdanie na ten temat i kiedy będę miał własny dom
przenigdy nie umieszczę w nim mniej krzeseł niż cztery. Poza tym, jego syn,
synowa i wnuczka (siedmioletnia, więc Chace nie mógł jej jeszcze podrywać)
mieszkali naprzeciwko; często odwiedzali staruszka, a także pomagali mu w
sklepie.
- Czekoladę -
mruknęła speszona. Uśmiechnąłem się.
- Pójdzie ci w
biodra - Puściłem do niej perskie oczko.
- Pójdzie w
cy... - Zerknęła na Fella. - ...w coś innego.
Parsknąłem
śmiechem. Biedny pan Fell; ta mała wredolica już całkiem go zdemoralizuje.
- A pan?
- Ja też chętnie
napiję się czekolady.
- Jak wszyscy,
to wszyscy. Jest tam gdzie zawsze? - dopytywałem jeszcze, chcąc się upewnić,
zanim otworzę drewniany słupek, w którym zazwyczaj cukiernik trzymał czekoladę.
- Tak, tak.
Przystąpiłem do
czynności, pozostawiając Weasley dla pana Fella. Czuła się wyraźnie tym
skrępowana, co muszę przyznać, wyjątkowo mnie bawiło. Wiem, wiem podła świnia
ze mnie, ale dobrze mi z tym.
- Jest pani
niesamowicie urodziwą panną - zaczął Fell z podziwem. No, Ameryki to on nie
odkrył.
- Dziękuję i...
Bardzo proszę... jestem Victoire - sprostowała, najwyraźniej nie czując się
jeszcze "panią". Nic dziwnego; dzieciak miał piętnaście lat.
- Victoire -
Kiwnął głową, uśmiechając się do dziewczyny. - Maggie pewnie płonęłaby z
zachwytu nad tobą, droga Victoire. Jestem pewien, że dopilnowałaby, żeby Teddy
przyprowadzał cię tu tak często, jak tylko byłoby to możliwe... najlepiej
codziennie.
- Maggie?
- Moja zmarła
żona, duszko.
- Bardzo mi
przykro - szepnęła Blondi.
- Zupełnie
niepotrzebnie. To była bardzo odważna osóbka i chyba jedna z najtwardszych,
jakie znałem. Zmarła podczas Bitwy o Hogwart, czyli w najgodniejszy sposób, w
jaki czarodziej może umrzeć. W walce. Śmierciożercy... bleh... nie zdążyłem...
dobiec na czas... - Staruszek oddychał coraz szybciej i głośniej, łapiąc się za
serce. Podszedłem szybko do niego i ścisnąłem go za ramiona.
- Już wszystko
dobrze, panie Fell. To było dawno, proszę się tak nie nadwyrężać, bo znowu
dostanie pan palpitacji, a wtedy to już na pewno do pana nie przyjdę - Dziadek
uśmiechnął się, powoli dochodząc do siebie.
- Twoje groźby
są bez pokrycia, mój drogi Teddy. Musiałaby mi wyrosnąć czyrakobulwa na głowie,
żebym ci uwierzył - Mrugnął do Victoire.
- Ja... bardzo
przepraszam, nie chciałam pana...
- Ted
przesadza, moje dziecko, nie słuchaj go. To tylko zbieg okoliczności. Stary
jestem, co zrobić - Skinęła głową, ale bez większego przekonania.
- Ja
przesadzam! No proszę, człowiek stara się być troskliwy i jak mu się za to
odwdzięczają - Wymachiwałem łyżeczką, nieco kolorując sytuację, ale i tak żadne
z nich mnie nie słuchało.
- U-urodziłam
się w drugą rocznicę tej bitwy - wyznała Weasley z miną winowajcy. No nie, ta
dziewczyna mnie rozbrajała; czy ona właśnie czuła się winna śmierci tej biednej
kobiety? Poważnie?!
- Ach, już
teraz rozumiem skąd to imię - zawołał wesoło Fell, jakby przed chwilą odgadł
hasło do krzyżówki. - Ale chyba nie jest to angielskie imię?
- Nie. Moja
mama jest francuską.
- Francuską,
powiadasz? To bardzo interesujące, moja duszko. A mówisz po francusku?
- Oui, monsieur!
Ma maman m'a appris (fr. Tak,
proszę pana! Mama mnie nauczyła) -
zaszczebiotała po francusku z zapierającym dech w piersiach, uśmiechem.
- En ce cas,
c'est très gentil de sa part (fr. W
takim razie, to bardzo ładnie z jej strony) - odpowiedział, jakże dumny z
siebie Fell. Akcent miał nieporównywalnie gorszy niż ona.
- Hej, ja też
chcę coś rozumieć z rozmowy! - zaprotestowałem, niosąc trzy gorące i
przepysznie pachnące czekolady w filiżankach.
- Przecież
znasz francuski - zauważyła Victoire, biorąc ode mnie jedną z filiżanek.
-
"Znasz", to zdecydowanie za dużo powiedziane.
- On tak tylko
mówi. Kiedy maman uczyła czegoś mnie,
zaraz do niego z tym biegłam i powtarzałam mu, kiedy byliśmy jeszcze mali. W końcu
wzięła nas oboje i uczyła razem.
- Zapomniałaś
tylko dodać, że mi nie szło to najlepiej.
- Po prostu do
mnie Fleur mówiła cały czas po francusku - Wzruszyła ramionami.
- Zbyt wiele
pokłada nadziei w ludziach - mruknąłem do Fella.
- To wiele
wyjaśnia - odpowiedział, chichocząc z naszych przekąsów. - Wszystkie francuski
są takie ładne? - szepnął do mnie. Zachłysnąłem się napojem, śmiejąc się.
Victoire spłonęła rumieńcem.
- Ja... moja
prababcia była wilą i to wszystko - mruknęła. Dopiero teraz, po tym, w jaki
sposób to powiedziała, zauważyłem, że ona wcale nie uważa się za ładną. Tak,
jakby jej uroda nie była czymś, z czego mogłaby być dumna, czy zadowolona, ale
że jest taka tylko i wyłącznie, dlatego, że w jej żyłach płynie krew wili. To
brzmi nieco dziwnie, ale dla mnie nawet ma sens. Obiecałem sobie ją kiedyś o to
spytać.
- To
niesamowite! - Pokiwał z uznaniem głową pan Fell.
- Tak...
niesamowite.
Wyszliśmy ze
sklepu na świeże powietrze w ciszy i z uśmiechami na twarzach. Miło było znów
widzieć, jak uśmiecha się w moim towarzystwie. Nie widywałem jej takiej zbyt
często. Widać postać pana Fella przypadła jej do gustu; ja z kolei nie marzłem
już, bo staruszek pożyczył mi jesionkę swojego syna, która była już na niego za
mała (John nie był gruby, ani nic z tych rzeczy. On po prostu był w sobie
zbity. A i nie myślcie sobie, że ze mnie takie chucherko! Może nie należę do
najgrubszych, ale nie jest ze mną też tak źle). Poza tym każde z nas miało ze
sobą całkiem sporą torebkę ze słodyczami.
- Myślisz, że
mnie polubił?
- Polubił?
Żartujesz? W tym wypadku "polubił" to spore niedomówienie.
- Akurat.
Podobno jestem taka okropna, że nawet Chace i Sterling się mnie wystraszyli?
- Ted! -
zawołał ktoś z tyłu. Machinalnie odwróciłem się ku właścicielowi głosu. Mający
nieco ponad trzydzieści lat, syn pana Fella machał w moją stronę wesoło. - Znów
zwiałeś z lekcji?
- Chciałbym,
John, ale nie tym razem.
- Czekaj, czy
to czasem nie mój stary płaszcz?
- Jakbyś zgadł!
Mój niestety wziął ktoś inny - Wskazałem na Weasley skinieniem głowy, na co
John zaśmiał się tylko głośno.
- Wszystko
jasne! W takim razie miłego spaceru i do następnego razu!
Uniosłem rękę w
geście pożegnania, zaraz odkręcając się w kierunku naszej dalszej drogi.
- To był syn
pana Fella, John - wyjaśniłem.
- Jakoś się
domyśliłam.
- O czym to
my... a tak, jesteś okropna, Victoire - Specjalnie użyłem takiego tonu, jakby
to było coś oczywistego. Weasley zamachnęła się i zdzieliła mnie za długim
rękawem mojego płaszcza w ramię.
- Wcale nie! -
zaprotestowała. Odchyliłem głowę do tyłu i wybuchnąłem śmiechem.
- Okropna
jesteś, smarkulo! - Wyszedłem odrobinę przed nią.
Victoire
zarumieniła się ze złości i zerwała do biegu, by mnie dogonić i prawdopodobnie
zdrowo walnąć.
Zrobiłem unik.
- Ha, pudło
mała! Musisz się bardziej postarać.
- Ach, tak?
Wystrzeliła do
przodu, ledwo zdążyłem nabrać śniegu w dłonie. Uciekając i robiąc uniki,
lepiłem w dłoniach kulkę, żeby po chwili wycelować nią w Weasley i rzucić. Kulka
trafiła ją w ramię. Oburzenie mieszało
się na jej twarzy z zaskoczeniem.
- Ty...
Bitwa na kulki
rozpoczęta. Kulka za kulkę. Moje praktycznie wszystkie celne; jej - nieco
mniej. Jej uśmiech, miłe zmęczenie, zmarznięte, czerwone dłonie... chyba nigdy
wcześniej nie byłem tak szczęśliwy. Patrząc na jej zarumienione policzki i
śnieg we włosach, niemal czując blask od niej bijący... człowiek zaczyna się
zastanawiać, co robi ze swoim życiem mając przed sobą takie zjawisko. Nawet jej
angielskie, czy francuskie (tych nie rozumiałem) wyzwiska pod moim adresem, wydawały
się być w jej ustach najsłodszymi pochwałami.
Potężna
Morgano, zaczynam głupieć. Zdrowo mnie pokopało i to jest fakt.
Słońce chyliło
się już ku zachodowi, a ja nie miałem dość. Uśmiech Victoire powoli gasł. Na
początku nie wiedziałem, dlaczego, a kiedy rzuciłem ostatnią kulkę i nie
otrzymałem żadnej odpowiedzi, myślałem, że po prostu się zmęczyła.
- Co jest,
Weasley? Wymiękasz? - Posłałem jej pewny siebie uśmiech, próbując dalej
żartować.
- Robi się już
ciemno - szepnęła, a blask w jej oczach zniknął. - Musimy już wracać -
Oznaczało to koniec naszego dnia. Najprawdopodobniej koniec "pokoju"
i chwilowego szczęścia z przebywania razem. Mieliśmy wrócić do rzeczywistości,
do szkoły, do przyjaciół do ciszy między nami, ja do Kasji.... W okolicach
serca poczułem narastający ból, chociaż nie byłem tego świadomy. Zdawało mi się
po prostu, że zamiast serca mam czarną dziurę w klatce piersiowej. Kiedy
zleciał ten czas? Jak to możliwe? Chciałem jakoś przeciągnąć tą chwilę, ale
wiedziałem, że to bezsensowne.
- Tak. Tak,
masz rację. Chodź... smarkulo - Miałem nadzieję, że chociaż w ten sposób i
chociaż na chwilę zapomnimy o tym, że za jakieś piętnaście minut praktycznie
przestaniemy dla siebie istnieć. Ale Victoire tylko uśmiechnęła się blado i nic
nie mówiąc, kroczyła u mojego boku w stronę szkoły.
Długo szliśmy w
ciszy. Byliśmy już tuż przy drzwiach wejściowych, kiedy Blondi w końcu się
odezwała.
- Myślisz, że ktoś
zauważył, że nas nie ma? - zapytała, nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem.
- To znaczy?
- No wiesz,
nauczyciele.
- Ach, oni.
Nie, nie sądzę. A nawet, jeśli, to dla mnie ma to naprawdę małe znaczenie.
- Dostaniesz
szlaban.
- Nie pierwszy
i nie ostatni, Weasley.
- Dziwny
jesteś.
- Uznam to za
komplement.
Zachichotała.
W końcu!
- Nie
pochlebiaj sobie - Wyszczerzyła zęby i spojrzała na mnie dumnie (nareszcie na
mnie spojrzała), kiedy otworzyłem przed nią drzwi.
- Oboje wiemy,
że jestem cudowny, nie ma co się okłamywać!
Szturchnęła
mnie łokciem w bok. Zaśmialiśmy się razem.
Przed nami
wyrosła, jak spod ziemi, smukła postać z założonymi na biodra rękami. Kasja
mierzyła nas wzrokiem, praktycznie torturując przy tym Vickie. Jakoś nagle
strasznie mnie to rozzłościło. Miałem wielką ochotę powiedzieć jej w tym
momencie, co o niej myślę. Byłem dumny z Weasley, że nie tylko wytrzymywała
chłodne i oceniające ją spojrzenie Kasji, ale też potrafiła sama być dumna.
- Kasja -
bąknąłem, kompletnie zaskoczony jej obecnością. Kompletnie zapomniałem, że
mieliśmy się spotkać.
- Szukałam cię
- syknęła, rzucając spojrzenia na Blondi. - Chace i Sterling mówili, że
poszedłeś do Hogsmeade. Z... Victoire, tak? - Uśmiechnęła się do niej chłodno.
Victoire skinęła głową. - Nic mi o tym nie mówiłeś. Mieliśmy się spotkać.
- Tak wyszło.
- Och, to twój
płaszcz? - Wskazała głową na dziewczynę obok w sporo na siebie za dużej, męskiej
jesionce.
- Mój.
- Mhm - Chyba
zauważyła, że zaczyna mi nie pasować jej nastawienie, bo szybko zmieniła minę
na wyjątkowo miłą i słodką, co swoją drogą było jeszcze gorsze niż jej dąsy i
zazdrość. - Ale to nic - zaszczebiotała, zbliżając się do mnie. - Tęskniłam -
zamruczała, zarzucając mi ręce na szyję i wpijając się swoimi ustami w moje.
Byłem na tyle zszokowany, że nie potrafiłem się ruszyć, ani tym bardziej jej od
siebie odsunąć. Poza tym... to była moja dziewczyna, tak?
Wplotła palce
jednej dłoni w moje włosy, a drugą położyła gładko na moim ramieniu. Nie
zamykałem oczu tak, jak ona; kątem oka spojrzałem na Victoire. Nie potrafię
słowami opisać jej miny... Chyba nigdy w życiu nic tak mnie nie bolało, jak
wyraz jej twarzy w tej chwili. Oddychała szybko i płytko, z wyraźnym trudem,
oczy zaczerwieniły jej się, usta miała lekko rozchylone. Dłonie opuściła
bezwładnie wzdłuż ciała. Wyglądała na taką słabą i... zrezygnowaną. Cierpiała? Z
powodu pocałunku? Wyobraziłem sobie ją z jakimś pięknisiem i... aż się we mnie
zagotowało. Mimo starań Kasji, nie potrafiłem myśleć o niczym innym.
W końcu Reader
oderwała się ode mnie, a ja mogłem zaczerpnąć oddechu. Uwiesiła się mojego
ramienia, a ja mogłem tylko patrzeć na Victoire.
- Byłabym
zapomniała! Kochani, mam niesamowitą nowinę! - I nie czekając na pytania, jaką,
kontynuowała. - Spędzam święta razem z wami! - zawołała, patrząc tylko na
Victoire, zupełnie tak, jakby właśnie wbijała ostatni gwóźdź do jej trumny. -
Zaprosiła mnie wasza babcia! Jadę do Nory - Ostatnie trzy słowa podkreśliła
odpowiednio, unosząc tryumfalnie brew do góry.
Nie...
Nie, nie, nie,
nie!
- Tak, to
naprawdę... niesamowita wiadomość -
szepnęła z przekąsem Weasley. - O, em, przypomniałam sobie, że muszę... że mam
jeszcze do zrobienia... e-esej - Widać było gołym okiem, że kłamie. Odchrząknęła.
- Pójdę już.
Nie czekając na
pożegnania, niemalże wybiegła z Sali Wejściowej.